fot. Netflix
Edward Berger zadziwił świat swoim Konklawe. Zrobił bowiem film, który ma bardzo powolne tempo, ale broni się dialogami, grą aktorską i idealnym doborem muzyki. To dzieło bardziej do słuchania niż oglądania. Mistrzostwo sztuki udźwiękowienia. I te skrzypce w tle! To zbudowało niepowtarzalny klimat. W Balladzie o drobnym karciarzu Berger chciał zrobić coś podobnego. Chciał mieć kameralną historię, w której jednak będzie się działo o wiele więcej atrakcyjnych wizualnie rzeczy. Mamy bardzo wolne tempo i całkiem niezłą, choć nie rewelacyjną, muzykę, lecz poza tym jest też eksplozja przejaskrawionych kolorów i duża szczypta absurdu.
Teoretycznie więc Berger wziął wszystko, co przyniosło mu sukces, i dołożył jeszcze kolejne elementy, mające wynieść produkcję na wyższy poziom. A jednak nie każda historia nadaje się do tego, by opowiedzieć ją w tak powolny sposób. Przez godzinę widz męczy się z opowieścią tytułowego karciarza i właściwie nie wie, czemu ta ballada miałaby go zaintrygować. Brakuje jakiegokolwiek haczyka. Colin Farrell stara się sportretować swojego bohatera jak najlepiej, ale scenariusz zwyczajnie mu na to nie pozwala. Nie pomaga nawet ciekawie wyglądająca postać grana przez Tildę Swinton, która jest niemal nie do poznania. Niestety brakuje w tym filmie głębi, jakiegokolwiek drugiego planu. To historyjka na pół godziny, rozciągnięta do rozmiaru filmu pełnometrażowego.
Historia o drobnym karciarzu nie ma większego potencjału na to, by być filmem angażującym. Chińskie Las Vegas, wyimaginowane problemy, płytko pokazane uzależnienie od hazardu, relacja głównego bohatera z miejscową kobietą, z którą w zasadzie nic nie powinno go łączyć. Scenariusz jest dziurawy jak szwajcarski ser. Czasem wydarza się coś, co nie ma najmniejszego sensu. Kolejne epizody nie kleją się ze sobą. A dodatkowo mają nas przygotować na wielki, zaskakujący finał. Kamuflowanie tego, o czym ostatecznie jest film, wychodzi bardzo topornie. Brakuje w tym wszystkim finezji i polotu. Dialogi są naprawdę nudne, przeciągnięte i usypiające. A kwestia choroby karciarza po chwili zaczyna widza ogromnie męczyć.
A potem nadchodzi finał, który mógłby uratować ten film, gdyby nie to, że kompletnie pozbawiony jest sensu. Rozumiem zabieg scenarzystów, ale czasami coś, co dobrze brzmi i fajnie prezentuje się na papierze, po przeniesieniu na ekran traci cały swój czar. Tak jest w tym przypadku. Choć naprawdę można się wzruszyć ostatnimi dwudziestoma minutami, a scena pojedynku hazardzistów trzyma w napięciu, to jest to wszystko zbudowane na bardzo wątpliwym fundamencie. Nie rozumiem także pewnego wybielenia głównego bohatera, dania mu okazji do odkupienia. Nie ma ku temu podstaw, a jednak twórcy zdecydowali, że jest im to potrzebne.
Ten film ogląda się naprawdę trudno – mimo starań Colina Farrella i Tildy Swinton. Mimo Edwarda Bergera, który pozostał wierny swojemu stylowi. Mimo dobrych technikaliów. Można zrobić wszystko zgodnie ze schematem zazwyczaj zapewniającym sukces, a jednak tego sukcesu nie odnieść. Nie wiem, czy zawiódł tutaj scenariusz, z którego spokojnie można było wyrzucić nawet czterdzieści minut materiału? Czy to jednak brak fantazji reżysera i odejście od tego, co znane, i rzucenie się trochę na nieznane wody? Nie widzę w tym filmie żadnego głębszego przesłania, żadnej ukrytej prawdy. Ballada o drobnym karciarzu jest, bo jest, płynie swoim wolnym tempem od początku do końca. I nawet jeżeli ma te lepsze momenty, to gdzieś z tyłu głowy cały czas kołacze się myśl, że brakuje tu ciągu przyczynowo-skutkowego i odpowiedniej podbudowy. To film do bólu przeciętny, zupełnie niezapadający w pamięć.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński