„Outlander”: sezon 1, odcinek 15 – recenzja
Stacja Starz nie boi się niczego i chyba nie zna granic. "Outlander" już od początku był tego znakomitym przykładem i każdy, kto czytał powieściowy pierwowzór, mógł zauważyć, jak bardzo scenarzyści zbrutalizowali momentami jego ekranizację. Oczywiście książka Gabaldon nie jest powieścią dla pensjonarek, jednak czasami można odnieść wrażenie, że twórcy jej serialowej wersji trochę na siłę upstrzyli historię scenami z kategorii "jakie to okropne!" niekoniecznie tam, gdzie są one faktycznie niezbędne, i niekoniecznie tam, gdzie pojawiają się one w powieści.
Stacja Starz nie boi się niczego i chyba nie zna granic. "Outlander" już od początku był tego znakomitym przykładem i każdy, kto czytał powieściowy pierwowzór, mógł zauważyć, jak bardzo scenarzyści zbrutalizowali momentami jego ekranizację. Oczywiście książka Gabaldon nie jest powieścią dla pensjonarek, jednak czasami można odnieść wrażenie, że twórcy jej serialowej wersji trochę na siłę upstrzyli historię scenami z kategorii "jakie to okropne!" niekoniecznie tam, gdzie są one faktycznie niezbędne, i niekoniecznie tam, gdzie pojawiają się one w powieści.
No dobrze, powiecie, ale pewnych historii nie da się opowiedzieć bez przemocy, nie da się wiarygodnie pokazać brudu i smrodu epoki czy ludzkiego zwyrodnienia. Świat bez przemocy wydaje nam się mniej rzeczywisty, mniej wiarygodny. W przypadku "Outlander" spełnia też rolę podkreślenia wyraźnie różnicy między stosunkowo bezpiecznym, bliskim nam światem Claire a brutalnym, niebezpiecznym światem Jamiego. Tyle że czasami taka kumulacja przemocy może odnieść wprost przeciwny skutek od zamierzonego - zabija lub stępia emocje widzów, zamiast je wywoływać albo po prostu potrafi zamęczyć widza psychicznie. I to chyba nieco stało się udziałem tego odcinka serialu. Oczywiście więzienne sceny są ze wszech miar okrutne, okropne i odrażające, ale takie właśnie mają być, ponieważ ich zadaniem jest pokazać, do czego zdolny jest chory umysł Randalla i że Wentworth dla Jamiego jest piekłem. Jednak dla mnie osobiście największe emocjonalne oddziaływanie pośród wszystkich tych fizycznych okropieństw miał wyraz twarzy Jamiego w ostatniej scenie, w jakiej widzimy go w tym odcinku - przerażenie i panika wobec czegoś gorszego niż fizyczny ból. Emocje bohaterów są dużo skuteczniejszym środkiem oddziaływania na widza niż najokrutniejsza przemoc sama w sobie. Chodzi wszak o to, by widz współczuł bohaterom, a nie sobie, że musi oglądać serię okrutnych i obrzydliwych scen.
Choć momentami i z tymi emocjami "Wentworth Prison" ma trochę problemów. O ile rozpacz Claire jest całkiem uzasadniona, o tyle są momenty, w których jej płacz i uwieszenie na ramieniu Jamiego przeciągają sceny w stronę nieco absurdalną i melodramatyczną (jak - swoją drogą obrzydliwa - scena pocałunku). Ta sama Claire po wyjściu z celi aż do końca odcinka jest dziwnie pozbawiona desperacji, furii i przerażenia tym, co w tym samym momencie dzieje się z jej mężem. I to chyba raczej wina reżyserskiej decyzji, a nie Caitriony Balfe. Nie mówiąc już o tym, że "Outlander" położył dwie emocjonalne sceny z książki, nie wykorzystując ich potencjału - rozczarowuje motyw pudełka z rzeczami skazańca, który w powieści jest źródłem jednego z najbardziej wzruszających momentów. Tak samo nie wiadomo w sumie, po co jest w serialu dół z ciałami więźniów (poza kolejnym efektem „fuj”). To scena emocjonalnie pusta, a w dodatku kompletnie bezsensowna – kto normalny trzyma za murami zwłoki w środku lata?
Podobnie w nieco melodramatyczny ton uderza chwilami postać Jacka Randalla. Chciałoby się zacytować za Jamiem, że Randall za dużo gada. Jednak dzięki koncertowej grze Tobiasa Menziesa to nadal ten sam odrażający sadysta, który z bezwzględną i bezduszną pewnością siebie zatacza coraz ciaśniejsze kręgi wokół swojej ofiary, szukając jej słabego punktu. Obsesyjne dążenie kapitana do złamania i zniszczenia Jamiego Frasera niemal można by pomylić z sympatią, tymczasem dla Czarnego Jacka to kolejne trofeum, tym cenniejsze, im trudniej (metaforycznie) skręcić mu kark. Nie zdziwię się, jeśli Menziesowi przez najbliższe lata wszyscy będą chcieli wepchnąć role czarnych charakterów, tak przekonywujący jest w "Outlander".
[video-browser playlist="703106" suggest=""]
O ile przesadne epatowanie przemocą może zabić emocje, o tyle chęć tworzenia dramatycznych zwrotów akcji niestety bywa zabójcza dla logiki. Czasami odnoszę wrażenie, że Moore'a i jego scenarzystów wręcz ręce świerzbią, żeby upychać w odcinkach jak najwięcej takich momentów. Być może jest to tylko narzekanie osoby, która zna książkę i wie, gdzie powinien nastąpić punkt kulminacyjny, a gdzie nie i potrafi od razu rozpoznać, co kombinują twórcy, gdy nagle wrzucają kompletnie nowe sceny właściwie po nic. Być może jednak coś w tym jest, bo są i takie, które mimo wszystko działają i nie powodują dziwnych zagrań fabularnych jak w tym przypadku. Tym sposobem oprócz kolejnej porcji więziennych okropieństw i zbędnego jakże amerykańskiego patriotycznego patosu dostajemy w bonusie Randalla, który niczym antyteza i parodia rycerza na białym koniu zjawia się nagle znikąd, bez podania przyczyny odwołuje egzekucje i tym samym w ostatniej chwili ratuje Jamiego od stryczka. Ani nie wyjaśnia to nagłego pojawienia się kapitana w Wentworth, ani też kapitan nie fatyguje się wyjaśnić w jakikolwiek oficjalny sposób tej decyzji. Zresztą, co gorsza, więzienni podkomendni wydają się być bandą idiotów, której można wmówić wszystko, a w samym więzieniu panuje chyba organizacyjny bałagan.
Moore powinien też zdecydowanie zarzucić próby kreowania Angusa i Ruperta na komiczny przerywnik fabularny. Nie dość, że obaj zostali już niemal postaciami karykaturalnymi, to jeszcze ich komiczne występy pasują do tego konkretnego odcinka jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. I ostatecznie tylko irytują. Wielka szkoda, że zamiast tego twórcy nie zachowali w całej historii więcej zabawnych scen z powieści, bo bohaterowie Gabaldon to ludzie z poczuciem humoru, których spotykają nie tylko życiowe tragedie. To, co dostajemy w serialu od poprzedniego odcinka, to chwilami zadziwiająca mieszanka infantylizacji i trywializacji oraz rzeczy naprawdę okropnych. Gabaldon ma dobre wyczucie tego, gdzie humor jest wskazany, a wręcz konieczny - niestety twórcy „Outlander” nie radzą sobie z tym najlepiej.
Czytaj również: Dlaczego Emilia Clarke z „Gry o tron” nie zagrała w filmie „Pięćdziesiąt twarzy Greya”?
Mimo tych wszystkich niedociągnięć "Wentworth Prison" to nie jest zły odcinek, choć potrafiący zmęczyć psychicznie, a dla części widzów zapewne kompletnie nie do przyjęcia. Nadal są w nim emocje - chociaż momentami przyduszone natłokiem brutalnej przemocy - i przede wszystkim świetna gra aktorska. Nie wspominając o braku wilków. Jednak biorąc pod uwagę fabularny i emocjonalny ciężar materiału wyjściowego, ten odcinek mógłby (i powinien!) być dużo lepszy. Mam tylko nadzieję, że finał skupi się bardziej na emocjach, dostarczając widzom oczekiwanego katharsis. Choć nie łudzę się, że Starz jak HBO potrafi przynajmniej raz odwrócić kamerę od paskudnej sceny i skierować ją na twarz bohatera przeżywającego największą traumę swojego życia.
Poznaj recenzenta
Joanna MichalakDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat