Peaky Blinders: sezon 3, odcinek 5 – recenzja
Piąty odcinek najnowszej serii Peaky Blinders może doprowadzić widzów do sporych rozterek odnośnie jego pełnowymiarowej jakości. Pewne elementy mogą wydać się niepotrzebne, a sam przebieg akcji niektórym niewątpliwie sprawi zawód. Mnie sprawił.
Piąty odcinek najnowszej serii Peaky Blinders może doprowadzić widzów do sporych rozterek odnośnie jego pełnowymiarowej jakości. Pewne elementy mogą wydać się niepotrzebne, a sam przebieg akcji niektórym niewątpliwie sprawi zawód. Mnie sprawił.
Scena otwierająca nie przywitała mnie tym razem stale przewijającym się przez serial numerem Red Right Hand Nicka Cave'a & The Bad Seeds. Zaciekawiło mnie to i od razu pomyślałem, że jest to zapowiedź zmian – odcinek zapewne okaże się dość nietypowy, być może wprowadzi sporo nowości.
Z głośników dobiegała melodia Lazarusa Davida Bowiego – utworu, który artysta wydał niecały miesiąc przed swoją śmiercią. Ten fakt, jak i bardzo wyraźne pod względem ukazania chorego podobieństwa (Tommy Shelby leży niespokojnie na łóżku szpitalnym, majaczy) oraz nawiązania do wyreżyserowanego przez Johana Recka teledysku (choć wspólnej estetyki bym się tu nie dopatrywał), nie wspominając już o samym tekście, nie pozostawił wątpliwości, że przywódca gangu jest w stanie krytycznym, wydarzenia z poprzedniego odcinka przyniosły spore konsekwencje, a na dodatek wcale nie możemy być pewni jego stanu zdrowia, czyli tym samym przyszłości i znaczenia postaci w trwającej rozgrywce. Nieźle - pomyślałem sobie. To pierwsza minuta odcinka, a emocje już sięgnęły szczytu.
Chwilę później moje podekscytowanie przerwał brutalnie wielki napis „Trzy miesiące później...”. Tak, Tommy Shelby ma się już lepiej. Bez problemu odstawił morfinę, trzyma się całkiem nieźle, trochę tylko narzeka, że odrobinę pogorszył mu się wzrok. To wszystko. Być może pozostały na nim tylko „blizny, których nie da się zobaczyć”.
Całe audiowizualne mistrzostwo pierwszej sceny zostało zmarnowane, a jakikolwiek zalążek poczucia niepewności - rozwiany. Nic się nie stało. Już wszystko w porządku, a ksiądz, jak wiadomo, musi teraz dostać za swoje. Swoją drogą, naprawdę ciekawe, czy duchowny oczekiwał nagłej wierności, pokory, przestrachu od herszta Blindersów i nie spodziewa się, że po wszystkim jego życie nadal będzie zagrożone.
Poza tym reszta odcinka składa się z masy niemających ze sobą nic wspólnego i na dany moment zupełnie niepotrzebnych wątków. Przebieg głównej fabuły staje w miejscu, może poza tym drobnym faktem, że Michael zostaje wyznaczony na zabójcę, jako że nagle jego historia zazębiła się z postacią nieprzyjemnego kapłana. Sam fakt został wspomniany, chwilę przepłakany, ale poza tym sprawia wrażenie upchanego w odcinek z potrzeby skierowania Michaela ku pierwszemu morderstwu przy jednoczesnym braku lepszego pomysłu twórców.
Również motyw z niechcianą ciążą w kontekście całego serialu nie ma żadnego znaczenia dla któregokolwiek z ważniejszych wątków. Nie wydaje się być czymś, z czego cokolwiek mogłoby wyniknąć; nawet sposób jego realizacji i wplecenia w odcinek w żaden sposób nie przykuwa uwagi. Niewielkim pocieszeniem na pogłębiający się podczas oglądania zawód okazał się długo oczekiwany Tom Hardy. Rola Żyda Alfiego została jeszcze bardziej zmarginalizowana, postać niewiele wniosła do odcinka, może poza swą niepodważalną charyzmą, ale tym razem wybitny Hardy nie miał dużego pola do popisu.
Cały odcinek odrobinę kojarzył mi się z ukazanym na początku stanem morfinowym, w którym to Tommy spędził owe pominięte trzy miesiące. Niestabilność narracyjna, zlepek niepołączonych ze sobą w większości przypadków zdarzeń i scen, z których część ocierała się trochę o elementy oniryczne (seks Tommy'ego z księżną, a nawet Polly z artystą malarzem). Odcinek świetnie, w wielu momentach wręcz teledyskowo prowadzi nas przez barwne, klimatyczne scenografie, zepsucie zestawione z pięknem. Niezmiennie dobre obraz wraz z muzyką robią swoje, nie pomagają jednak zatrzeć śladu największej bolączki, jaką jest wstrzymanie fabuły.
Owszem, takie zapchajdziury to norma w każdym serialu. W większości przypadków wypadają one też dużo słabiej niż omawiany odcinek. To wszystko jest do przyjęcia, o ile mówimy o tasiemcu, w którym każdy sezon składa się z kilkunastu odcinków. W wypadku Peaky Blinders mamy do czynienia z serią, w której jest ich sześć, a ten był przedostatni. Wobec powyższych faktów werdykt może być tylko jeden: zawód.
Choć wciąż patrzyło się na to naprawdę dobrze i przyjemnie, to nie mogę pozbyć się uczucia, że podwyższający sobie regularnie poprzeczkę Steven Knight po tak mocnych czterech odcinkach pozwolił sobie na taki spadek poziomu serialu. I to tuż przed finałem, co może tylko uruchomić obawy o jego jakość. Szkoda.
Źródło: zdjęcie główne: BBC
Poznaj recenzenta
Michał JareckiKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1993, kończy 31 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1969, kończy 55 lat