Piłka w grze
Dziewiąty epizod The Crazy Ones to przykład typowego miłego odcinka. Ogląda się to bez bólów głowy i zgrzytania zębami. Humor w tle jest, może nie wysuwa się ciągle na pierwszy plan, ale przynajmniej nie naraża się na uśmieszki politowania. Taki miły familijny odcinek. W sam raz na wieczór.
Dziewiąty epizod The Crazy Ones to przykład typowego miłego odcinka. Ogląda się to bez bólów głowy i zgrzytania zębami. Humor w tle jest, może nie wysuwa się ciągle na pierwszy plan, ale przynajmniej nie naraża się na uśmieszki politowania. Taki miły familijny odcinek. W sam raz na wieczór.
The Crazy Ones miewa przebłyski geniuszu i wtedy zamienia się w całkiem niezły sitcom. Tym razem mamy jednak delikatny spadek formy, choć wszyscy starają się jak mogą. Nie jest to jednak nic złego, ot, dostajemy po prostu całkiem solidny odcinek, który może nie bawi do łez, ale nie sprawia też żadnej męki.
Tym razem kwestia kampanii reklamowej i strategii zostaje zepchnięta na drugi, a nawet trzeci plan - właściwie to tylko o niej wspominają (kwestia wprowadzenia nowego brand hero). Najważniejsza jest rywalizacja sportowa, a przy okazji legenda Simona Robertsa. Wszystko zaczyna się od corocznego turnieju accountów (opiekunowie klienta) z kreatywnymi w dziwną odmianę soft-ballu i baseballu. Wtedy to też wychodzi na jaw geniusz Simona, która ponoć dziesięć lat wcześniej pokonał swojego wspólnika - Lewisa. Podobno Roberts jest geniuszem tej odmiany gry.
Przy okazji pojawia się także problem. Przybywa Lewis i mówi, że trzeba kogoś zwolnić, a ostatnio był to któryś z opiekunów, więc wybór musi paść na któregoś z kreatywnych. Jako że Simon nikogo nie chce zwalniać, postanawiają rozwiązać to w inny sposób - poprzez mecz. Okazuje się jednak, że Robert wcale nie potrafi grać, a cały mit o jego zwycięstwie to sprytnie wymyślona manipulacja.
Jak łatwo się domyślić, druga połowa odcinka to klasyczny obraz sportowy - najpierw trening, potem sama gra, sprytny fortel i niemal zwycięstwo. Oczywiście całość okraszone specyficznym dla Williamsa humorem. Na drugim planie nadal szaleje postać Zacha, który chyba jednak nazbyt przypomina młodszą i mniej zabawną postać Simona (naśladowanie jest zabawne, ale co odcinek? Pomysł na tę postać wydaje mi się zbyt ograny). Twórcy nie do końca wykorzystują Sarę Michelle Gellar. Jej postać, miała być przeciwnością Williamsa i go tonować, ale wydaje się nierozgarniętą blondynką, nie wiedzącą, co powiedzieć i co robić. Wątek dziewczyny Andrew tylko to potwierdza. Lauren zupełnie zniknęła i stała się bezbarwna. Szkoda, bo mogłaby stanowić dobre wzmocnienie żeńskiej części obsady. Tymczasem The Crazy Ones po raz kolejny potwierdza, że jest skrojony pod Robina Williamsa, który szaleje, robi głupie miny i po prostu jest sobą, znanym z setek kreacji, które stworzył.
Poznaj recenzenta
Mateusz DykierDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat