Pingwin: sezon 1, odcinek 5 - recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 21 października 2024Fabuła Pingwina przyspieszyła, a twórcy ledwo zapanowali nad kierownicą po wrzuceniu wyższego biegu. To dobry odcinek, ale tym razem nie obyło się bez problemów.
Fabuła Pingwina przyspieszyła, a twórcy ledwo zapanowali nad kierownicą po wrzuceniu wyższego biegu. To dobry odcinek, ale tym razem nie obyło się bez problemów.
Do tej pory Pingwin nie schodził poniżej znakomitego poziomu, który znacznie przewyższał większość produkcji bazujących na komiksach. Wiele osób pokusiłoby się nawet o nazwanie go jednym z najlepszych seriali tego roku. W tym tygodniu twórcy dodali kolejną cegiełkę do fantastycznej historii i przyspieszyli tempo. Niestety nie obyło się bez problemów.
Podczas seansu nieustannie towarzyszyło mi przekonanie, że twórcy chcieli "odbębnić" ten odcinek. Po wspaniałym pogłębieniu postaci Sofii Falcone powróciliśmy do Oza i jego gangu. Akcja ruszyła z kopyta, ale w większości była to podbudowa pod dalsze wydarzenia. To zło konieczne, na które twórcy musieli się zdecydować, aby poustawiać pionki na szachownicy w taki sposób, by były gotowe do ostatecznej rozgrywki o władzę w Gotham.
W Pierścieniach Władzy, które niedawno recenzowałem, twórcom znacznie sprawniej wychodziło balansowanie kilkoma wątkami w jednym odcinku niż dzielenie ich na konkretne postaci. W Pingwinie jest odwrotnie. Mam wrażenie, że zabrakło w tym epizodzie skupienia się na jednej postaci lub wydarzeniu, co do tej pory wychodziło znakomicie i naturalnie. Pierwsze dwa odcinki koncentrowały się na tytułowym bohaterze i jego relacji z Victorem. Trzeci należał do tego drugiego, a czwarty bazował na przeszłości Sofii Falcone. Piąty to odejście od tego schematu. Twórcy zdecydowali się posypać całość okruszkami wszystkich wątków po kolei. Dostajemy trochę Oza, trochę Sofii i Falcone, trochę Victora i matki Cobba, a także Maroniego na dokładkę. Nie wyszło to źle, ale akcja gnała na łeb, na szyję. Liczyłem na powolne budowanie fabuły i postaci, które znaliśmy z poprzednich odcinków.
Nadal uważam, że to zło konieczne, bo ten epizod był potrzebny. Rodzina Falcone już oficjalnie nie istnieje. Wraz z pozbyciem się Johnny'ego (świetne było to, że Sofia pozwoliła mu żyć, by ukazać hipokryzję członków familii) znikają też Falcone, a w Gotham wyrasta nowa rodzina mafijna pod rządami Sofii. Sofii – już nie Falcone, a Gigante.
W tym odcinku każdy po trosze ucierpiał. Oz stracił pełne i niekwestionowane wsparcie swojej drugiej połówki, wymiana za Bliss nie poszła zgodnie z jego planem, a Sal Maroni stracił żonę i syna. Problem z tymi wątkami mam taki, że brakowało w nich napięcia z powodu ściśniętego do granic możliwości metrażu. Odcinek był wypełniony po brzegi wydarzeniami, które nie mogły w pełni wybrzmieć. Chwilowa strzelanina z Maronim nie ekscytowała – była, bo musiała. Wszystko to przyszło Cobbowi z łatwością. Podobnie łatwo Sal spacyfikował przekupionego strażnika więziennego, który wbił mu nóż pod żebra. To nie budowało napięcia. Do tego trudno jest brać Maroniego za wielkiego gangstera i zagrożenie dla Cobba, ponieważ do tej pory siedział tylko w Blackgate. O jego reputacji jedynie słyszeliśmy z gazet i ust postaci, ale nie widzieliśmy go w akcji. Może – i mam taką nadzieję – to się zmieni, bo jak na razie z sojuszu Sofii z Salem niewiele wynika. Gigante udowodniła w ostatnim odcinku, że sama stanowi ogromne zagrożenie dla Cobba, a teraz, wraz z dodatkowym funduszem rodziny Falcone, jest jeszcze niebezpieczniejsza. Rozumiem jednak to posunięcie z jej perspektywy – wojna z Maronim tylko odwraca uwagę od prawdziwego wroga, którym jest Oz.
Mieliśmy też do czynienia z pierwszym prawdziwym fillerem. Chodzi mi o wątek Victora i matki Oza, który niczego nie wniósł do tego odcinka. Nie pogłębił postaci. Nie miał interesującej dynamiki, dialogów ani humoru. Zamiast Victora prowadzącego matkę Oza przez Crown Point, po stokroć wolałbym obejrzeć w akcji Sala. Pochwalę natomiast Deirdre O'Connell, która wciela się w Francis Cobb, ponieważ doskonale lawiruje między różnymi stanami swojej bohaterki. Czasem jest zanurzona we wspomnieniach i nieobecna, ale w mgnieniu oka wyrywa się z tego letargu – zmienia energię, głos i mowę ciała.
Serial nadal ogląda się znakomicie. Nawet jeśli scenariusz jedzie po wertepach, to warstwa realizacyjna wciąż jest doskonała. Nie da się zapomnieć, że to świat z Batmana z 2022 roku. W końcu widzimy Crown Point – biedną dzielnicę, która na dodatek została zalana przez powódź Riddlera. Brud, bieda, zniszczenia – to wszystko robi wrażenie, jest namacalne i pomaga w budowie świata przedstawionego. Zapamiętałem też ujęcie z Sofią leżącą obok złotych tablic z imionami zmarłych członków rodziny.
5. odcinek Pingwina wrzucił wyższy bieg pod względem tempa opowiadania historii, ale twórcy nie do końca zapanowali nad kierownicą. I przez to pojawiło się parę rysek na dotychczas idealnej karoserii. Jednak twórcom należy się kredyt zaufania za poprzednie odcinki. Szczerze wierzę, że to nawet nie wypadek przy pracy, a zło konieczne – potrzebne do podbudowy dalszych odcinków. Teraz już wszystkie pionki zostały ustawione. Znamy rozkład sił po obu stronach. Pora na ostateczne starcie w kwestii tego, kto zostanie królem (lub królową) półświatka przestępczego w Gotham.
Zobacz także:
Poznaj recenzenta
Wiktor StochmalDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat