Piraci: sezon 1 – recenzja
Tematyka piracka nie gości zbyt często w produkcjach telewizyjnych. Gdyby się zastanowić, nie ma w tym nic dziwnego. By nakręcić dobry serial o korsarzach, należałoby wydać fortunę na same efekty specjalne. Stacji STARZ jednak to nie zraziło i w 2014 roku premierę miała seria o awanturnikach morskich.
Tematyka piracka nie gości zbyt często w produkcjach telewizyjnych. Gdyby się zastanowić, nie ma w tym nic dziwnego. By nakręcić dobry serial o korsarzach, należałoby wydać fortunę na same efekty specjalne. Stacji STARZ jednak to nie zraziło i w 2014 roku premierę miała seria o awanturnikach morskich.
Black Sails – bo o tej produkcji mowa – stanowią prequel do znanej i wielokrotnie ekranizowanej książki Roberta Louisa Stevensona pt. Wyspa skarbów. Mimo iż materiałem źródłowym, na którym opierali się twórcy, jest powieść skierowana raczej do młodszych odbiorców, to Black Sails zdecydowanie wpisują się w charakterystykę najlepszych seriali stacji kablowych. Krótko mówiąc: brutalności, przekleństw nagości czy seksu widzom tutaj nie zabraknie, w przeciwieństwie do wrażeń, ale zacznijmy od początku.
Głównym bohaterem serii jest kapitan James Flint. Poszukuje on skarbu znajdującego się na statku Urca de Lima, o którym nikt nie ma nawet pewności, że istnieje. Tak właściwie najkrócej i bez spoilerów można powiedzieć, o czym jest ta produkcja. Oczywiście, by wypełnić aż osiem prawie godzinnych odcinków składających się na cały pierwszy sezon potrzeba czegoś więcej. W tym wypadku owe „więcej” stanowią wątki rozgrywane na wyspie New Providence. Służy ona za przystań dla różnej maści piratów. Gdy zatem widz nie będzie śledził poczynań korsarzy przy pracy, jego wzrok zostanie zwrócony na polityczne rozgrywki. Gdyby określić procentowy stosunek polityki do przygody w omawianych odsłonach, to rezultat wyniósłby 80 do 20 na korzyść tego pierwszego, a może nawet więcej.
Nie miałbym nic przeciwko takiemu prowadzeniu akcji, gdyby wspomniane wątki jakkolwiek angażowały oglądających. Zarówno wydarzenia w Nassau (stolicy New Providence), jak i knowania piratów z załogi Flinta są nużące. Serial ma ogromne problemy z tempem prowadzenia akcji w taki sposób, by widz w skupieniu śledził poczynania bohaterów. Nie mogę powiedzieć, że seria nie miała parę dobrych momentów, lecz stanowiły one bardzo mały procent całości i nie wynagradzały godzinnego patrzenia w ekran. Właściwie oprócz finału – przy którym bawiłem się najlepiej – odcinki wydawały się nijakie, zbyt rozwleczone.
Dużą część winy za taki stan rzeczy ponoszą bohaterowie. O ile polubiłem kapitana Flinta i sposób, w jaki Toby Stephens odgrywa tę postać, to nie rozumiałem, dlaczego przewodzi on grupie piratów. Cały sezon chodził naburmuszony, a przy tym jakby zmęczony życiem, kompletnie ignorując swoją załogę oraz ich nastroje. Zagadką jest, dlaczego Flint przewodzi tymi ludźmi, a oni mu na to pozwalają. Gdy tylko zaś nadarza się okazja na poznanie przeszłości bohatera, ten od razu milczy. Kapitan niby chce zdobyć fortunę, lecz w jego oku nie zobaczyłem żadnego błysku, który dałby mi znak: tak, jemu naprawdę zależy na odnalezieniu skarbu. Mam nadzieję, że w kolejnym sezonie zostanie mu poświęcone o wiele więcej czasu, bo wyczuwam w tej postaci wielki potencjał na ciekawego protagonistę,. Powód, dla którego to Flint przewodzi statkiem pirackim, jest tak niezrozumiały, że aż trudno mu kibicować.
https://www.youtube.com/watch?v=Pvxpv_fycl8
O wiele lepiej zostali napisani Billy Bones oraz Gates z załogi Flinta. Ta dwójka wydaje się na tyle charakterystyczna i trzeźwo myśląca, by wzbudzać większą sympatię od dowódcy. Dzięki tym bohaterom udało mi się przebrnąć przez pierwszy sezon, gdyż jako jedyni z całej ferajny potrafili zyskać moją sympatię. Do tej grupy mógłbym dorzucić jeszcze Charlesa Vane'a, ale on dopiero się rozkręca. Nie dostał na razie wątku pozwalającego pokazać mu pełnie swoich możliwości, dlatego liczę, iż w drugim sezonie się to zmieni. Znany z Shameless Zach McGowan nieźle portretuje tę historyczną osobowość i szkoda byłoby gdyby potencjał w nim drzemiący nie został wykorzystany.
Z resztą ekipy mam jeszcze większy problem niż z Flintem. John Silver jest irytująco głupkowaty, a jako że to pierwsza postać, którą poznaje widz, serial na starcie sprawia złe wrażenie. Do słabych punktów mogę dodać również obsadę kobiecą. Eleanor i Max są postaciami płaskimi, niedającymi się polubić. Serial nie dał mi żadnych argumentów, bym był w stanie uwierzyć w siłę i poważanie, którym ta pierwsza z wymienionych bohaterek cieszy się w Nassau. Zamiast tego, zastanawiam się, jak do tej pory udało jej się przewodzić w tym miejscu. O wiele większy potencjał wyczuwam w Anne Bonny oraz Rackhamie, reprezentujących frakcję bohaterów historycznych.
Nie mogę się przyczepić do strony technicznej Black Sails. Muzyka, scenografia czy kostiumy świetnie oddają XVIII-wieczny piracki klimat, a opening jest tak dobry, że od razu idealnie nastraja na seans. Nawet nieliczne sceny akcji prezentują najwyższy poziom. Nie mam zastrzeżeń również do CGI. Tak, generowane komputerowo sekwencje rzucają się w oczy, ale od produkcji telewizyjnej nie mógłbym oczekiwać więcej, niż dostałem. Widać, że ta seria do tanich nie należała, ale też nie mogła. Jak wspominałem na początku – nie bez przyczyny jest tak mało pirackich fabuł w telewizji.
Black Sails z pewnością zapamiętam jako wizualny rarytas, który fabularnie nie dorósł do ambicji STARZ. Serial ma ogromne problemy z tempem prowadzenia akcji, za dużo w tym wszystkim rozmów nudnych postaci na jeszcze nudniejsze tematy polityczne. Wiadomo, że żaden serial obecnie nie może sobie pozwolić na osiem godzin walk morskich à la Piraci z Karaibów, ale jeżeli ktoś już decyduje porwać się na taką produkcję, powinien mieć silne podstawy w fabule i postaciach. Black Sails niestety tego nie mają, dlatego premierowy sezon pozostawia po sobie nie najlepsze wrażenie.
Poznaj recenzenta
Mateusz TutkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat