foto. materiały prasowe
Yautja to rasa wojowników, których celem jest dominacja i zwycięstwo. Stanowią zagrożenie dla każdego, kto stanie im na drodze. Wszechświat zna ich jako Predatorów. W jednym z klanów trwa właśnie rytuał, którego celem jest awans na wyższy poziom bycia wojownikiem. Udział w nim bierze młody Predator, skazany przez swój ród na porażkę. To, że odbiega od normy fizycznej, widać gołym okiem – jest chudszy od swojego brata i ojca. Z tego powodu uznano go za słabszego, a co za tym idzie – za zbędnego w tym brutalnym świecie. By udowodnić swoją wartość, bohater wyrusza na misję, aby pokonać bestię, której nikt jeszcze nie zabił. Jeśli przywiezie jej głowę, zyska szacunek. Aby tego dokonać, musi podjąć ryzykowny krok, na który żaden wcześniejszy Predator się nie odważył – połączyć siły z przedstawicielem innego gatunku i działać z nim zespołowo. A tym "innym" jest humanoidalny robot – niepohamowana gaduła Thia (Elle Fanning).
Reżyser Dan Trachtenberg tchnął nowego ducha we franczyzę o kosmicznym łowcy. Predator: Prey udowodnił, że można ciekawie kontynuować historię tej rasy, jednocześnie puszczając oko do fanów klasycznych części z 1987 i 1990 roku. Reżyserowi udało się zachować to wrażenie także w tegorocznej animacji Predator: Pogromca zabójców, choć już dało się wyczuć lekki skręt serii w bezpieczniejszą stronę. Predator wcześniej był produkcją skierowaną głównie do dorosłego widza. Walka Duke'a z nieznanym zagrożeniem w dżungli czy starcie porucznika Mike'a na ulicach Nowego Jorku były pełne krwi, przemocy i dosadnego języka. Trachtenberg zaczął to zmieniać. W efekcie jego najnowsze dzieło, Predator: Strefa zagrożenia, jest pozbawione tych elementów. To film pełen widowiskowych walk i zabijania egzotycznych przeciwników, ale sposób, w jaki to zostało przedstawione, sprawia, że na seans można iść całą rodziną. To kino akcji z niższym progiem wiekowym niż oryginał. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że ma cechy produkcji familijnej.
Nasz główny bohater jest skazany na porażkę przez swój klan. Bez względu na to, co zrobi, nie przekona go do siebie. Różni się od reszty nie tylko fizycznie, ale także sposobem działania. Zamiast polegać na sile mięśni, liczy na swój intelekt. Potrafi wykorzystać środowisko na swoją korzyść i szybko się uczy. Początkowo niechętnie przyjmuje wewnętrzną potrzebę budowania własnej drużyny, ale widz od momentu pojawienia się Thii wie, że tę walkę przegra. Do tego u jego boku pojawia się kolejny przybysz. Został zaprojektowany w taki sposób, by w razie sukcesu komercyjnego filmu mógł zostać zamieniony w maskotkę dla dzieci. A ten egzotyczny "przyjaciel" będzie musiał stoczyć największą walkę swojego życia, która zdefiniuje ich przyszłość.
Predator: Strefa zagrożenia ma wiele momentów czysto komediowych, które mają na celu rozładowanie emocji. W dużej mierze odpowiada za to Thia, ponieważ ciągle gada. Jej naiwność i dociekliwość często wywołują szczery śmiech. Trzeba przyznać, że Elle Fanning świetnie poradziła sobie z tą rolą. Podczas seansu miałem wrażenie, że twórcy mocno wzorowali się na postaci Pinokia i jego wielkiej chęci stania się prawdziwym chłopcem. Thia również przejawia takie cechy – pragnie mieć rodzinę. Dlatego tak łatwo chwyta się wszystkiego, co mogłoby stanowić jej substytut.
Dek (Dimitrius Schuster-Koloamatangi), jak nazywa Predatora Thia, jest za to skupiony na udowodnieniu swojej wartości i dokonaniu zemsty. Jednak to uczucie nie przesłania mu klarownych myśli. Nie daje się sprowokować. Słucha innych i wyciąga wnioski. Czasem mu to trochę dłużej zajmuje, ale nie ignoruje środowiska. Stara się umniejszać innym, by łatwiej przystosować się do nowej sytuacji. Na przykład Thię nazywa "narzędziem", co pomaga mu zaakceptować pomoc, jaką od niej otrzymuje, a nawet wykonywać jej polecenia.
Wizualnie Predator: Strefa zagrożenia prezentuje się bardzo solidnie. Światy, w które zabiera nas film, są niezwykle przemyślane. Planeta, na której ląduje nasz bohater, jest egzotyczna, zabójcza, intrygująca, a co najważniejsze – niemal namacalna. Widz czuje, jakby razem z postaciami przemierzał jej niebezpieczne zakamarki. Do tego scenarzyści garściami czerpią z poprzednich produkcji o Predatorach oraz franczyzy Obcego. Pojawia się na przykład korporacja Weyland-Yutani – i jak zwykle przemierza galaktykę w poszukiwaniu cennych surowców, które mogłaby wykorzystać w swoich produkcjach na Ziemi, dokonując kolejnych wiekopomnych odkryć i przełomowych badań dla rozwoju ludzkości.
Nie zrozumcie mnie źle – Predator: Strefa zagrożenia to nie jest zły film. Ale to już nie jest ten Predator, którego pokochałem, gdy polował w dżungli na umięśniony oddział dowodzony przez Arnolda Schwarzeneggera. Został w pewien sposób ugrzeczniony. Już nie jest stworem, którego należy się bać. Teraz mu kibicujemy, bo ma uczucia, marzenia, cele. I wykraczają one daleko poza zdobycie kolejnego skalpu. W żadnym momencie nie poczułem strachu. Akcja jest tak poprowadzona, że dobrze wiemy, jak to się skończy – kto przeżyje, a kto nie. Pod tym względem scenarzyści się nie popisali, a twisty, które zaplanowali, są łatwe do przewidzenia.
Jedni mogą nazwać to ewolucją postaci, a dla mnie to odarcie Predatora z jego magii. Niemniej jestem przekonany, że młodsza widownia będzie się na tym filmie dobrze bawiła, bo jest on napakowany widowiskowymi scenami akcji.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiRedaktor naczelny naEKRANIE.pl. Dziennikarz filmowy. Publikował między innymi w: Wprost, Rzeczpospolita, Przekrój, Machina, Maxim, PSX Extreme. Fan twórczości Terry’ego Pratchetta. W wolnym czasie, którego za dużo nie mam, gram na PS4, czytam komiksy ze stajni Marvela i DC, a jak nadarzy się okazja to gram w piłkę. Można go znaleźć na: