Rock the Kasbah: Komedia ukryta pod burką – recenzja
Data premiery w Polsce: 11 grudnia 2015Rock the Kasbah, wyrażenie zrodzone z utworu The Clash, oznacza nieposłuszeństwo i robienie tego, w co się wierzy, nawet jeśli jest to nielegalne. Nie tylko do samego tytułu legendarnego zespołu nawiązuje nowy film z Billem Murrayem, ale i do jego treści - w końcu to piosenka o graniu rocka pomimo tego, że zachodnia muzyka była zakazana w Iranie.
Rock the Kasbah, wyrażenie zrodzone z utworu The Clash, oznacza nieposłuszeństwo i robienie tego, w co się wierzy, nawet jeśli jest to nielegalne. Nie tylko do samego tytułu legendarnego zespołu nawiązuje nowy film z Billem Murrayem, ale i do jego treści - w końcu to piosenka o graniu rocka pomimo tego, że zachodnia muzyka była zakazana w Iranie.
W końcu Barry Levinson chce tak właściwie opowiedzieć właśnie o tym – wprawdzie kontekst nieco uległ zmianie, muzyka zakazana już nie jest, co jednak nie oznacza, że każdy ma swobodę jej wykonywania. Tematyka daje świetne pole albo do zjadliwej satyry na współczesność i nieracjonalne ograniczenia, albo do uwierającego dramatu o trudności w spełnianiu marzeń.
Reżyser jednak ewidentnie nie ma zamiaru pójść w żadną ze stron. Barry Levinson, uhonorowany Oscarem za Rain Man, twórca świetnego Good Morning, Wietnam, od lat nie stworzył porywającego filmu. Miota się pomiędzy mierny komedyjkami, takimi jak Bandits, i niemal skrojonymi od linijki, a jednak pozbawionymi ducha telewizyjnymi biografiami, takimi jak You Don't Know Jack. Rock the Kasbah, ze swoim niepoprawnie politycznie potencjałem, mógł zapewnić mu powrót na usta widzów i krytyków Hollywood. Tak się jednak nie stało – żadna z tych grup nie zapałała miłością dla afgańskiej opowieści o menadżerze gwiazd sceny muzycznej, a ja wcale się temu nie dziwię.
Film opowiada historię przebrzmiałego człowieka, którego największym marzeniem zdaje się bycie Simonem Cowellem. Przez splot różnych wydarzeń trafia do Afganistanu, gdzie zupełnie przypadkiem (tak przypadkiem, jak odkrywamy talenty wokalne bohaterów High School Musical czy Pitch Perfect) wysłuchuje w jaskini niemalże anielskiego głosu pasztuńskiej dziewoi ukrytej za hidżabem. Od tej pory wie, że z tym talentem musi coś zrobić, a że jest blisko do finałów reality show Afghan Star… Zapewne już wiecie, jak się to potoczy. No, poza tym, że kobiety nie powinny śpiewać, a już na pewno nie śpiewać w telewizji.
Z tego naprawdę dało się zrobić dobrą opowieść – w końcu na podobnym koncepcie oparto Slumdog Millionaire, nawet kontekst kulturowy jest podobny. W tym przypadku jednak zabrakło reżyserskiej finezji i trudnego do uchwycenia ducha opowieści. A czego zabrakło najbardziej? Pomysłu.
W końcu mogła to być komedia – anarchistyczna i chwilami cyniczna, a już na pewno sypiąca sarkastycznym humorem postać kreowana przez Billa Murraya wręcz narzuca filmowi ten ton. Do tego dochodzi absurdalność i coś, co zawsze jest niemal samograjem – zderzenie kultur. Zabawne sytuacje można policzyć jednak na palcach jednej dłoni. Dialogi pozbawione są polotu, postacie wręcz wycięto z papieru, brakuje tu dobrych gagów i żartów, które ujawniałyby się w strukturze filmu. Choć czasem wychodzi – zestawienie scen podróży do pasztuńskiej wioski i powrotu z niej są całkiem sprytne, a scena z ulotkami wywołała u mnie szeroki uśmiech. Poza tym zostajemy jednak z tak zabawnymi scenami jak wymiotowanie z nerwów w samolocie lub kadr, w którym bohaterka Zooey Deschanel jest jedyną kobietą na pokładzie, która nie siedzi w burce. Boki zrywać. Nawet koncept z afgańskim reality show i ludźmi go produkującymi, który prosi się o sparodiowanie, staje się… zwykłym, słabo rozpisanym wątkiem. Można by pomyśleć, że dostaniemy komedię wśród afgańskich piasków. Z początku myślałem, że trochę wstydliwie ukryto ją pod burką, szybko jednak okazało się, że ukryto jedynie pustkę.
Mógłby to być i dramat. Możecie pomyśleć sobie: nie, to banalna historia, nic ciekawego by z tego nie było. Cóż, mogło być, ale niestety postacie są płytkie i wygłaszają komunały, pełnią raczej funkcje dla fabuły niż są pełnokrwiste i sprawiają wrażenie, że napisano je według klucza z podręcznika dla scenarzystów. Lekko zblazowani kumple, prostytutka o złotym sercu, które kryje pod maską chłodnej przedsiębiorczości, ojciec o kamiennych poglądach... Do tego wszystko jest tak oczywiste, banalne, prostackie wręcz. Większość widzów szybko domyśli się, dokąd zmierza fabuła, jaka przemiana czeka kolejnych bohaterów, jaka sceneria będzie tłem dla jakich wydarzeń. Nawet motywacje poszczególnych postaci są sztampowe. Trudno w tym filmie o kadr nieznany z innych dramatów, powiew świeżości czy emocjonalny poryw. W tej warstwie Rock the Kasbah trudno odróżnić od „prawdziwych historii” produkowanych jako filmy telewizyjne.
Problem jest też ze scenariuszem i narracją. Postacie pojawiają się i znikają wtedy, kiedy jest to potrzebne fabule, wątki się urywają, by nigdy nie doczekać się swojej kulminacji, a kolejne sekwencje scen momentami wydają się zbyt luźno ze sobą połączone. Sprawia to wrażenie, jak gdyby twórcy tak naprawdę nie wiedzieli, o czym opowiedzieć historię i jak ją opowiedzieć. Tendencję tę widać już w ekspozycji – początkowo przegadanej, rozwleczonej i miejscami wyraźnie pozbawionej spójnego pomysłu, a i potem nie jest lepiej. Z tego powodu film rwie się i przypomina niezbyt twórczy, niekonsekwentny chaos.
Choć w Rock the Kasbah zebrano plejadę gwiazd (Murrayowi partneruje Kate Hudson, Bruce Willis, Danny McBride), to trudno znaleźć w nim porywającą kreację. Może jedynie Willis kradnie jedną czy dwie sceny, no i Zooey Deschanel… Jej lekko rozgoryczona postać jest naprawdę urocza i to ona kradnie początek filmu. Reszta jest albo poprawna, albo wyraźnie znudzona pracą na planie. Tylko w jednej scenie pierwszoplanowy aktor pokazuje, że przecież potrafi grać i rozśmieszać.
Oczywiście nie jest to film fatalny, ma parę podnoszących na duchu momentów i ze dwie zabawne sceny, ale najwyraźniej reżyserowi zabrakło na niego pomysłu i być może odrobiny odwagi, aby wyjść poza ograne klisze. Gdyby skręcono w stronę odważniejszej, lepiej pomyślanej komedii lub niebanalnego dramatu, wyszłoby to Rock the Kasbah tylko na dobre. Zamiast tego dostajemy chaotyczny film, w którym nie zadbano ani o dynamikę, ani o niebanalne postacie, ani o formę. Chwilami wyobrażałem sobie, jak reżyser krzyczy do ekipy: „Dobra, nakręcone, odbębnione, kończymy na dzisiaj”. Chyba trzeba było jednak trochę bardziej się postarać albo po prostu pokochać historię, którą chce się opowiedzieć (w przypadku aktorów: w której chce się zagrać) – a tak otrzymaliśmy produkt bez serca.
Rock the Kasbah dało nam jeszcze jedną dobrą rzecz, a nawet dwie: świetne covery Cata Stevensa, których słuchałem jak urzeczony. A, i Boba Dylana jako podkład do jednej ze scen. Ta muzyka z pewnością zagości w moim odtwarzaczu. A sam film? Nie sądzę, by ktoś o nim pamiętał dłużej niż kwadrans po wyjściu z kina. Ja musiałem, ale teraz już nie muszę, podejrzewam więc, że szybko uleci z mojej pamięci.
Poznaj recenzenta
Michał BajerskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat