

Fani od lat niecierpliwie wyczekiwali powrotu marki Splinter Cell i w 2025 roku wreszcie się udało. Rzecz w tym, że w innej formie – zamiast kolejnej gry czy remake'u, o którym wspomina się od dawna, otrzymaliśmy serial animowany na platformie Netflix. Produkcja, za którą odpowiada Derek Kolstad, jest naprawdę solidna. Nie odtwarza znanej fabuły, lecz stawia na zupełnie nową opowieść. Na szczęście Sam Fisher nadal jest w niej obecny i mimo swojego wieku udowadnia, że wciąż jest w znakomitej formie.
Akcję Splinter Cell: Deathwatch osadzono we współczesności. To zupełnie nowa historia, w której Sama Fishera poznajemy jako 68-latka mieszkającego gdzieś na Suwalszczyźnie wraz z suczką o imieniu Kaiju. Jego spokojne życie zostaje przerwane w momencie, gdy do jego domu trafia młoda agentka Zinnia McKenna, a wraz z nią podążający jej tropem zabójcy. To wydarzenie kończy „emeryturę” Fishera, który sam przyznaje, że agentem Czwartego Eszelonu jest się do końca życia.
Niepowielanie wydarzeń znanych z gier i skupienie się na nowej historii to udany zabieg. Dzięki temu można było stworzyć animację, która jest w stanie przyciągnąć osoby nieznające serii Ubisoftu, nie rezygnując z pewnych smaczków dla fanów. Powraca m.in. Anna „Grim” Grímsdóttir, a istotną rolę w intrydze odgrywają dzieci Douglasa Shetlanda i korporacja Displace International. Sam Shetland zresztą również pojawia się w scenach retrospekcji ukazujących jego burzliwą, wieloletnią znajomość z Fisherem.
Miło zaskakuje fakt, że Deathwatch nie powiela błędów znanych z wcześniejszych animacji Netflixa opartych na grach. Nie ma się wrażenia, że to jedynie fundament pod dalszy rozwój, jak w przypadku pierwszych sezonów Castlevanii czy Nocturne. Nie jest to też serial przegadany ani nużący. Wręcz przeciwnie, momentami tempo akcji wydaje się wręcz nieco zbyt wysokie. Przez to zabrakło przestrzeni na głębsze przedstawienie bohaterów i antagonistów oraz zdystansowanie się od oklepanych tropów fabularnych: relacji doświadczonego agenta z młodszą partnerką czy powrotu demonów z przeszłości.
Sceny akcji jednak skutecznie nadrabiają fabularne niedostatki. Czuć, że za tę produkcję odpowiada twórca trzech filmów z serii John Wick. Zdecydowanie więcej tu pościgów, strzelanin i bijatyk niż przekradania się w cieniu – przez co serialowi bliżej do późniejszych odsłon cyklu (Conviction, Blacklist) niż do jego początków. Bardzo cieszy przy tym, że mimo pojawienia się młodszej agentki, Sam Fisher nie został zepchnięty do roli mentora siedzącego za biurkiem i oferującego dobre rady przez słuchawkę. Wciąz jest niezwykle sprawny i w pojedynkę potrafi eliminować całe grupy wyszkolonych najemników, a oglądanie tego daje sporo satysfakcji.
Nie jestem wielkim fanem stylu wizualnego zastosowanego w Deathwatch – głównie dlatego, że przypomina on inne, mniej udane seriale animowane Netflixa. Rozumiem jednak, że nie każda produkcja może być wizualną perełką na poziomie Arcane czy K-Popowych Łowczyń Demonów. Na szczęście choreografia walk jest widowiskowa, a animacja bardzo płynna. Nie ma się wrażenia, że poskąpiono klatek, dzięki czemu sekwencje akcji ogląda się z prawdziwą przyjemnością.
Początkowo sceptycznie podchodziłem do zmiany w obsadzie głosowej. Michael Ironside – kultowy głos Fishera ze wszystkich gier (także z gościnnych występów w Ghost Recon: Wildlands i Breakpoint) – tym razem nie powrócił do roli. Zastąpił go Liev Schreiber, młodszy o siedemnaście lat. Okazał się jednak godnym następcą – jego chrypliwy, mocny głos dobrze pasuje do doświadczonego, ale wciąż groźnego Sama Fishera.
Na koniec warto wspomnieć o elemencie, który szczególnie ucieszy polskich widzów. W Deathwatch pojawia się naprawdę sporo odniesień do naszego kraju – poza Suwalszczyzną widać też m.in. Gdańsk, a w kilku scenach (w oryginalnej wersji językowej) można nawet usłyszeć język polski.
Splinter Cell: Deathwatch to miła niespodzianka. Podchodziłem do tego serialu bez większych oczekiwań, spodziewając się kolejnej przeciętnej adaptacji, którą szybko obejrzę i o której równie szybko zapomnę. Okazał się on jednak solidnym thrillerem, po który śmiało mogą sięgnąć również osoby nieznające gier. Bawiłem się bardzo dobrze, pochłaniając osiem około 20-minutowych odcinków w jeden wieczór – i z przyjemnością obejrzę zapowiedziany już oficjalnie drugi sezon.
Poznaj recenzenta
Paweł Krzystyniak

