Siódmy film z serii. To już siódmy raz Hugh Jackman wciela się w Wolverine'a, z czego piąty raz pod marką "X-Men" i trzeci pod reżyserią Bryana Singera. Wyliczam to wszystko, bo to przecież bagaż, którego twórcy powinni być od początku do końca świadomi. Że przez te tytuły, te doświadczenia mamy prawo wymagać od nich więcej. I wymagamy. I trzeba przyznać, że momentami naprawdę się starali. Wprowadzenie tylu bohaterów wraz z ich mocami, dopracowanymi wizerunkami, wyrazistością i przynajmniej chwilką dla każdego na solówkę robi wrażenie. A kiedy wydaje się, że już wszystkie karty zostały odkryte, pojawia się scena z Quicksilverem, która zrzuca widzom buty i pewnie przejdzie do historii kina superbohaterskiego (teraz wszyscy, którzy będą się zajmować komiksowymi herosami z superszybkością, będą musieli równać, nawiązywać i konkurować z tą jedną sceną). Jest dobrze. Tam, gdzie trzeba, są właściwe klisze; tam, gdzie trzeba, prędkość wzrasta, są zwroty akcji i ładne aluzje do przeszłości (np. Wolverine przechodzący przez bramkę bezpieczeństwa). Nie zgadzam się z większością zarzutów, jakie pojawiły się w poprzedniej recenzji tego filmu na Hataku. Ale mam inne. Może mniej istotne dla przeciętnego widza i niewpływające zbytnio na samodzielny odbiór tego konkretnego filmu, ale jednak w szerszej perspektywie ważne.
Bo to się po prostu w zbyt wielu miejscach nie zapina. Nie pasuje do poprzednich filmów, nie zgadza się, nie da się w sposób sensowny i wiarygodny wytłumaczyć. Część rzeczy może i jakoś bokiem na siłę by się dała – jak chociażby powrót do starego ciała Xaviera po tym, jak się rozpękł w Ostatnim bastionie. Pewnie można by dopisać jakąś fabułę i to wyjaśnić, choć według mnie szacunek dla widza wymagałby choćby dwóch zdań na ten temat w filmowych dialogach. Ale już postać Mystique jest nie do przejścia. Ja wiem, że gdy patrzy się na gołą Jennifer Lawrence (albo Rebeccę Romijn), która pomalowana na niebiesko biega, skacze i macha nogami, to człowiek mało myśli, ale zastanówcie się: jeśli złapali ją w 1973 r. i pocięli na kawałki, to skąd wzięła się w podstawowej trylogii, która dzieje się później? Ja nawet początkowo miałem taką koncepcję, że wydarzenia, które znamy z dwóch ostatnich filmów, nie są z tego samego świata co tamta trylogia, i że dopiero naprostowanie historii w nowym filmie skieruje wszystko na ścieżkę ze starych "X-Menów", ale moment, w którym Xavier wszedł do głowy Wolverine'a i zobaczył tam wydarzenia ze wszystkich poprzednich filmów, oznacza, że się myliłem.
I tak jest jeszcze w kilku momentach tego filmu. On się po prostu nie zapina z poprzednimi. Wiem, że już w Pierwszej klasie były takie nieścisłości, ale teraz twórcy poszli na całość. Jakby interesowali ich tylko widzowie, którzy kiedyś tam obejrzeli poprzednie filmy, ale więcej z nich zapomnieli, niż pamiętają. Ot, wiedzą, że Wolverine ma te ostrza, Storm potrafi walić piorunami, a stary Xavier jest łysy. Wszystko inne, co nie pasuje do bieżącej historii, wyrzucamy do kosza. Bo przecież jesteśmy tu, by atrakcyjnie opowiadać tę konkretną historię, a nie pilnować, by zgadzała się z poprzednimi.
To nie pierwszy raz, gdy Hollywood tak robi – jeśli zaliczyć ciurkiem klasyczną serię kinowych filmów o Planecie Małp, łatwo można zauważyć, że scenarzyści dbają tam tylko o to, by kolejna fabuła nie była sprzeczna z poprzednią, ale w ogóle nie przejmują się tym, co było dwa filmy temu. Kto by to pamiętał? Tyle że wtedy – w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych – widzowie nie mogli przed pójściem do kina powtórzyć sobie poprzednich części w domu. Dziś mogą. Więc mam wrażenie, że to trochę takie strzelanie sobie w kolano. A może się mylę i czepiam? Może faktycznie dużo laserowej kanonady i biegająca, pomalowana na niebiesko Jennifer Lawrence wystarczają, by się dobrze bawić, i nikt poza mną nie narzeka?
To jeszcze tylko jedno narzeknięcie na koniec. Nie lubię takich puent. Takich finałów podróży w czasie (jak w Powrocie do przyszłości czy "Strażniku czasu"), gdy bohater wraca do swoich czasów po zmianie continuum i wszystko jest dla niego nowe i inne. Jakby ten on, który żył przez cały czas w takim uniwersum, został nagle gwałtownie zastąpiony przez jakiegoś przybysza znikąd. To efektowne pójście na łatwiznę. I tak niestety traktuję większość prac scenariuszowych nad tym filmem. A mogło być tak pięknie...