Star Trek: Discovery - sezon 5, odcinek 10 (finał serialu) - recenzja
Data premiery w Polsce: 25 września 2017To koniec serialu Star Trek: Discovery! Czy twórcom udało się zakończyć tę historię z klasą i pozostawić miłe wspomnienia?
To koniec serialu Star Trek: Discovery! Czy twórcom udało się zakończyć tę historię z klasą i pozostawić miłe wspomnienia?
Star Trek: Discovery w drugiej połowie finałowego sezonu stracił impet. Rozczarowały dłużyzny, kiepska realizacja, źle rozłożone akcenty fabularne i wszechobecna nuda. Finał tylko udowadnia to, że twórcy nie mieli dobrego pomysłu, a serial był diabelnie nierówny. Pierwszy sezon zapowiadał coś innego w tym uniwersum. Był ciekawy i odświeżający, choć nie podobał się wieloletnim fanom. Nawet druga seria po zmianach oferowała wiele dobrego. Niestety, im dalej, tym gorzej, bo z czasem pojawiały się pasma absurdów. Michael Burnham ratowała wszystko i wszystkich dzięki swojej nieomylności. Natomiast twórcy udawali, że potrafią podejmować ważne społecznie tematy, ale totalnie im to nie wychodziło. To wszystko w finale wybrzmiewa jeszcze mocniej. Discovery dobrze się zaczął, a skończył po prostu źle.
Muszę jednak zaznaczyć, że połowa odcinka to kawał dobrej rozrywki. Widać, że wcześniejsze problemy sezonu wynikały z tego, że budżet chciano pozostawić na finał. Na pochwałę zasługują wizualny rozmach, pomysły i wiele niekonwencjonalnych rozwiązań. Na ekranie widać jakość! Świat w portalu, do którego weszły Moll i Burnham, jest intrygujący, kreatywny i wizualnie dopieszczony, aczkolwiek starcie Michael z Breenem w deszczu wypadło już kiczowato (przez przesadzone slow-motion można było pomyśleć, że za kamerą stoi Zack Snyder). Nieźle prezentuje się też walka Burnham z Moll – ale nie ze względu na choreografię, bo wygląda ona kiepsko. Spodobały mi się pomysły z łamaniem praw grawitacji oraz przejścia pomiędzy różnymi światami. Było efektownie i energetycznie! Pomimo lekkich zgrzytów to była dobra część odcinka.
Gdy dochodzimy do celu tego sezonu, czyli technologii tworzącej (lub niszczącej) życie, Star Trek: Discovery idzie w stronę przewidywalności. Dlatego też rozmowa Michael z przedstawicielką pradawnej rasy jest tak banalna, a decyzja Burnham zabiera sens całemu 5. sezonowi. Nie stać ich było na ciekawszy pomysł? Bohaterowie szukali technologii tylko po to, by ją wyrzucić do kosza? Czuję niesmak, że cała ta początkowo pięknie zarysowana przygoda nie prowadziła do niczego ekscytującego.
Dobrze, że jakość wizualną widać też w wątku samego Discovery pod wodzą Raynera. W końcu doszliśmy do punktu kulminacyjnego tej historii. To jest jedyny moment, gdy serial mnie zaskoczył, bo pomysł na pozbycie się statku Breenów jest ciekawy. Szkoda, że nie czuć żadnego zagrożenia, napięcia czy emocji. Nie byłem w stanie uwierzyć, że Breenowie mogą w jakiś sposób wpłynąć na to, co robi Gwiezdna Flota. Zabrakło stawki wydarzeń.
Miło, że pojawił się Saru i w banalny sposób zawrócił flotę Breenów, ale... to tak wiele zabrało temu finałowi. Przez to, że nie czujemy stawki wydarzeń, finał jest nieistotny. Nie ma żadnych konsekwencji zdarzeń. Nie ma niepokoju o losy postaci. Nic. Totalna pustka. Jak mamy ekscytować się historią, gdy wiemy, że nikomu się nic nie stanie, bo twórcom serialu Star Trek: Discovery – jak zwykle! – brakuje odwagi?
Problematyczna staje się druga połowa odcinka. Typowy hollywoodzki happy end zostaje pokazany tak banalnie i słodko, że aż trudno się to ogląda. Dochodzi do ślubu Saru, długiej sceny uścisków i pożegnań załogi Discovery oraz – bez zaskoczenia – finału związku Burnham z Bookiem. Sceny te są przedłużone do granic możliwości, męczące, nudne i wyprane z emocji. Sekwencje ze starszą admirał Burnham to same schematy. Być może byłoby bardziej wzruszająco, gdybyśmy mieli okazję zżyć się z postaciami. Niestety przez większość czasu Burnham była antypatycznym wytrychem na wszystkie problemy fabularne, a inni załoganci byli nam obojętni. Tak naprawdę nie ma tu ani jednego bohatera z charakterem (poza Saru).
Star Trek: Discovery kończy się więc w oczekiwanym stylu. W odcinku było kilka ciekawych pomysłów i jakość wizualna, ale powiało nudą i oczywistościami. Nie mieliśmy nawet okazji poczuć coś więcej ze względu na wydarzenia pozbawione stawki. Do tego dochodzi fatalny czarny charakter w osobie Moll, na którą był jakiś pomysł, ale sceny z nią stały się synonimem cringe'u. Miłym akcentem było wyjawienie, że Kovich (David Ccronenberg) to tak naprawdę agent Daniels z serialu Star Trek: Enterprise z 2001 roku. A poza tym? To kiepski koniec produkcji, która zasługiwała na więcej. Może lepsi twórcy daliby nam coś godnego zapamiętania?
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat