Supergirl: sezon 3, odcinek 15 – recenzja
Serial Supergirl nadal nie może wyjść ze stagnacji, w którą wpadł po swoim powrocie na antenę stacji The CW. Ten fakt niepokoi, zważywszy na to, że powoli wkraczamy w decydującą fazę 3. sezonu.
Serial Supergirl nadal nie może wyjść ze stagnacji, w którą wpadł po swoim powrocie na antenę stacji The CW. Ten fakt niepokoi, zważywszy na to, że powoli wkraczamy w decydującą fazę 3. sezonu.
Źle się dzieje w królestwie Supergirl. Odcinek In Search of Lost Time to druga z rzędu ekranowa zapchajdziura, której zasadniczym celem jest gra na zwłokę przed wprowadzeniem widza w decydującą fazę 3. sezonu produkcji. Twórcom zaczyna brakować pomysłów na sprawne poprowadzenie narracji i umiejętne operowanie zasadniczą osią fabularną obecnej odsłony serii, dlatego sięgają po karkołomne rozwiązania, które mogą nas wprawić w konsternację. Przez bite 40 minut czasu antenowego Dziewczyna ze Stali wywija więc swoją peleryną, a problem demencji M'yrnna w ekspresowym tempie urósł do rangi jednego z najważniejszych wątków. Odpowiedzialni za serial co prawda główkują, jak racjonalnie wytłumaczyć taki obrót spraw, ale z logiką od dawna są przecież na bakier, a ich postawa przypomina marsz dzieci przez mgłę. Dodajmy do tego wszędobylskie, pompatyczne tyrady emocjonalne i fatalne aktorstwo, a już teraz powinniśmy zacząć drżeć o przyszłość historii.
W In Search of Lost Time scenarzyści chcą zaserwować bohaterom osobliwą wariację na temat fazy lustra Jacquesa Lacana - sęk w tym, że zwierciadło szybko się stłucze, a połączeni w pary protagoniści raz po raz piorą swoje brudy, by ostatecznie wziąć się za łby w siedzibie DEO. Wszystko przez M'yrnna, który ma coraz większe problemy z własną psyche. Na drugim biegunie opowieści Lena, jak na Luthora z krwi i kości przystało, sakramencko irytuje Samanthę, by ta pokazała oblicze Reign. Zamiar twórców jest aż do bólu czytelny: to po prostu próba odpowiedzi na pytanie, o czym bohaterowie serialu myślą w ukryciu. Ładunek emocjonalny, jaki powinno nieść takie podejście, szybko się jednak ulatnia i raz po raz zanurza się w otchłani groteski. Pozorowane waśnie między protagonistami znikają z ekranu równie szybko, jak się pojawiły. Najpierw Kara uderza paradującego nie wiedzieć czemu w swoim klasycznym stroju Mon-Ela w bebechy, by kilka minut później znów smalić do niego cholewki i poklepywać się z nim po plecach. Widzom przydałaby się podobna kuracja, w końcu seans ostatniego odcinka może nam odbić się czkawką.
Nie trzeba więc nikogo przekonywać, że z punktu widzenia całego sezonu scenarzyści drepczą w miejscu. Gorzej jednak, że to, co powinno być fabularnym oddechem, staje się systematycznym odcinaniem odbiorcy dostępu do narracyjnego tlenu. Zwróćmy uwagę, że coraz więcej scen zostaje nienaturalnie wręcz rozwleczonych, a bohaterowie na wszystkie sposoby pocieszają J'onna, który odkrył tajemnicę ojca - mówią to samo, tylko za pomocą innych słów. Zażenowanie może wzbudzić fakt, że siedziba DEO została zniszczona po raz drugi w ciągu tygodnia. Wałęsają się po niej dopiero co uwolnieni złoczyńcy z Białym Marsjaninem na czele, a my i tak wiemy, że po minucie dostaną łupnia. Diabeł tkwi jednak w szczegółach; choreografia serialowych walk od dawien dawna pozostawiała sporo do życzenia, ale z niejasnych powodów w ostatnim czasie twórcy ukazują je, korzystając ze slow-motion. Nawet przewracająca się czy przestępująca ze stopy na stopę Kara musi to robić w zwolnionym tempie, a ujęcie zostaje okraszone iskierkami wyglądającymi tak, jakby ktoś na drugim planie właśnie zapalał zimne ognie.
Do tego wszystkiego dochodzą takie kwiatki, jak zachwyt Dziewczyny ze Stali nad technologią z XXXI wieku, jaką w trakcie pożal-się-Boże treningu pokazał jej Mon-El. Jej reakcja przypomina poniekąd euforię jakiejś zapomnianej przez świat wioski, której mieszkaniec nabył pierwszy 32-calowy telewizor plazmowy. Co za jakość! Dech w piersiach zapiera! Lepiej nie jest również na poziomie aktorstwa, a w pojedynku o miano drewna roku w tej kategorii rywalizują Carl Lumbly (M'yrnn) i Odette Annable (Samantha). Oboje prześcigają się w ekranowym koncercie strojenia najdziwaczniejszych min i wytrzeszczu oczu, bijąc rekordy, jeśli chodzi o ilość sztuczności na centymetr taśmy serialowej. Można poniekąd bronić aktorkę, której Samantha przez większość czasu antenowego musi szlochać, udawać ogłupioną i udowadniać, że nie jest Reign, ale jej postać i tak subtelnie trafia do korowodu największych dziwadeł, jakie widział ten serial.
Nie jest jasne kiedy i czy w ogóle odpowiedzialni za serię zdecydują się na powrót do głównej osi narracji - tak, by nieustannie nie wypadać z fabularnych kolein. Odrobinę nadziei w tym aspekcie wlewa w nas ostatnia sekwencja, w której lecący przez National City Supergirl i Mon-El (plus za ukłon w stronę fanów klasycznych produkcji superbohaterskich) natrafiają na plagę, jaką zsyła na naszą planetę kolejna z Worldkillers. Czas pokaże, czy to faktycznie szukanie kontaktu z widzem, czy, jak miało to w ostatnim czasie miejsce nad wyraz często, obiecanki-cacanki. W końcu zostało do pokazania jeszcze wielu rodziców, cioć, wujków, dziadków i babć głównych bohaterów, którzy - nie możemy w to wątpić - na pewno przeżywali i przeżywają największe traumy, jakie widział Wszechświat...
Źródło: Zdjęcie główne: Jack Rowand/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat