Światło kontra mrok
Data premiery w Polsce: 10 marca 2014True Detective zaskakiwał w każdej minucie swojej obecności na antenie. Budził zachwyt wśród widzów i nie tylko. W Internecie na każdym portalu, od tych z obrazkami po poważne strony traktujące niekoniecznie o kulturze, mogliśmy trafić na jakąś wzmiankę o nowej produkcji HBO. Jednym słowem: fenomen. A jakie wrażenie pozostawia po sobie to rewelacyjne dzieło? Niestety – fatalne.
True Detective zaskakiwał w każdej minucie swojej obecności na antenie. Budził zachwyt wśród widzów i nie tylko. W Internecie na każdym portalu, od tych z obrazkami po poważne strony traktujące niekoniecznie o kulturze, mogliśmy trafić na jakąś wzmiankę o nowej produkcji HBO. Jednym słowem: fenomen. A jakie wrażenie pozostawia po sobie to rewelacyjne dzieło? Niestety – fatalne.
Pisanie o ostatnim odcinku sezonu to zaszczyt, który niesie za sobą także pewne konsekwencje – przede wszystkim nie można tylko i wyłącznie oceniać ostatniego odcinka. To prędzej moment, by przekazać wszystkie myśli dotyczące serii jako całości, ewentualnie sprowadzić to do jednoznacznej oceny tak konkretnego odcinka, jak i finału sezonu. Przy Detektywie sprawa jest poważniejsza, gdyż z tymi bohaterami i ich historią żegnamy się na dobre, więc teoretycznie właśnie obejrzeliśmy zakończenie miniserii – zamkniętej całości, która w żaden sposób do nas nie wróci. Za rok zobaczymy nowych bohaterów, ujrzymy nową historię osadzoną w innej rzeczywistości. Czy będę tęsknić za Rustem i Martym? Niekoniecznie.
Nie zrozumcie mnie źle. Jestem wielkim fanem Detektywa. Od pierwszych odcinków oglądałem go bez mrugnięcia okiem. Wchłonięty przez bagna Luizjany poznawałem wraz z bohaterami najciemniejsze zakątki tego stanu i ludzi, którzy tam mieszkają. Byłem w pełni zafascynowany Cohle'em, Hartem, zagadką, klimatem - dosłownie wszystkim. Musiało jednak nadejść potknięcie, z którego serial już się nie pozbierał.
Miałem przyjemność recenzowania szóstego odcinka, w którym pisałem, że najważniejsze w serialu są relacje między bohaterami. Jakimś cudem tydzień później straciłem z oczu obraz obu bohaterów. Stali się dla mnie nijacy, papierowi. Po zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że winny temu jest przeskok czasowy – Rust i Marty z 2013 roku są po prostu mało interesujący. Ci sprzed prawie dwudziestu lat mieli swoje tajemnice i problemy, cały czas się rozwijali. Współcześni są nijacy i przewidywalni. Mimo kapitalnej gry aktorskiej (Matthew i Woody – czapki z głów!) trudno było wgryźć się w te postaci. Jakimś cudem cała magia uleciała.
O ile pierwsze odcinki (których jestem ogromnym fanem i to one są dla mnie wyznacznikiem tego, jak powinno się robić seriale) prowadzone były w niespiesznym tempie, tak w ciągu dwóch ostatnich bohaterowie musieli doprowadzić sprawę do końca. Zabrakło przez to uroku i po prostu czasu na to, by zbudować atmosferę, która towarzyszyła nam na początku sezonu. Gdzie te cudowne lasy, które obserwowaliśmy wcześniej? Gdzie małe lusterko Rusta cudownie ozdabiające ubogo udekorowane mieszkanie? Tempo ostatnich odcinków zgubiło bohaterów, którzy stanowili trzon serialu.
[video-browser playlist="634409" suggest=""]
Gwoździem do trumny jest sama realizacja. Każdy serial mógłby być tworzony w takim stylu jak ostatnie odcinki Detektywa i byłby nazwany najsprawniej zrealizowaną produkcją. Niestety w porównaniu do wcześniejszych epizodów (w tym genialnej sekwencji z czwartego odcinka) ostatni z nich wygląda ubogo, wręcz niedbale. Tęskno za popisami operatorskimi, a i same widoki nie sprawiają już tak dobrego wrażenia. Na tym polu o wiele lepiej radzi sobie Hannibal, który mimo piętnastu odcinków na koncie nadal zachwyca stroną wizualną.
Moim największym zmartwieniem jest jednak historia. True Detective zaczął z przytupem, ukazując dwie linie fabularne, a widz nie wiedział, czego się spodziewać po żadnej z nich. Zeznania detektywów niekoniecznie miały odzwierciedlenie w ich poczynaniach w przeszłości, bohaterowie bawili się z przesłuchującymi ich policjantami, twórcy bawili się z widzami – to powodowało, że nie mógł nam umknąć żaden element tej układanki, inaczej bylibyśmy po prostu zagubieni. Okrutne rytualne zabójstwo prowadziło do różnych interesujących miejsc: od spalonego kościoła przez komuny pobudowane gdzieś wśród lasów aż do najważniejszych instytucji miejskich. To mogło się udać, niestety tak się nie stało. Dlaczego? Wydaje mi się, że nagromadzenie wątków plus dwie (a nawet trzy) linie fabularne to za dużo jak na osiem odcinków. O ile pierwsze trzy epizody szły swoim (mozolnym) tempem, tak od czwartego przeskakujemy z wydarzenia na wydarzenie, powoli przestając orientować się, o co tak naprawdę chodzi w śledztwie. Zresztą w ostatnich odcinkach trudno nazwać poczynania bohaterów śledztwem. Cohle wraca po latach z gotowym planem, pozostało jedynie przesłuchać jednego człowieka i przypomnieć sobie o tym, że pewien dom był malowany dwadzieścia lat wcześniej. Poważnie?
Ostatecznie trafiamy na zapuszczony teren, gdzie znajduje się domniemany morderca. Jeden z detektywów rusza za nim i trafia do przedziwnego miejsca, w którym zza każdego rogu słychać bełkot Człowieka z Bliznami – przypomina to raczej tani horror niż poważny thriller. Ostatecznie Cohle dostrzega na suficie niebo i światło przebijające się przez jakąś mgławicę - dla mnie to już za dużo w porównaniu do przyziemnego i mrocznego stylu serialu.
[video-browser playlist="634411" suggest=""]
Oczywiście, nieważne ile bym wymienił minusów, nie mam prawda powiedzieć złego słowa o wybornym aktorstwie. Matthew McConaughey i Woody Harrelson wprowadzili ogromny powiew świeżości do telewizji – to dwóch słynnych aktorów z Hollywoodu, do tego u szczytu formy i popularności. Widać to oczywiście na ekranie – to jest ich serial, w całości skupiający się na głównych bohaterach. Ci zaś są niejednoznaczni, brawurowo poprowadzeni i trudno po nich spodziewać się, co mogą zrobić w następnej minucie. Naturalnie pochwały należą się zarówno Nicowi Pizzolatto, jak i Cary’emu Fukanadze, którzy stworzyli świetną całość z małym potknięciem pod koniec. Na osobne zdanie podziwu zasługuje oczywiście Adam Arkapaw za wizualny festiwal, który trwał przez ponad dwa miesiące. Zaledwie rok temu niesamowicie przedstawił klimat nowozelandzkich lasów i jezior w Tajemnicach Laketop (za co dostał nagrodę Emmy), a tym razem zaserwował nam nie tylko rewelacyjne widoki, ale także pokazał cały wachlarz swoich umiejętności.
Jeszcze dwa tygodnie temu True Detective był dla mnie objawieniem – genialnie napisanym dziełem, bezbłędnie nakręconym (nie mówiąc już o prawdziwych popisach operatorskich) oraz z klimatem wżerającym się w oczy i uszy. Po szóstym odcinku całe napięcie jednak opadło, a jedyne, co nam pozostało, to jakoś dotoczyć się do spektakularnego (jak się spodziewałem) finału. Niestety nie satysfakcjonuje mnie on w żaden sposób - w równej mierze tak przez historię, jak i zaniżony poziom realizacji. Jak już pisałem, gdyby to był inny serial, wtedy mógłbym powiedzieć, że jest świetnie nakręcony, ale w porównaniu do początku sezonu sam finał jest zaledwie przeciętny. I zły o to jestem, bo mieliśmy szansę na odkrycie, fenomen, o którym będzie się wspominać jeszcze długi czas. U mnie pozostał niesmak. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak pokładam ogromne nadzieje w Nicu Pizzolatto, szczególnie że następny sezon będzie już pisany przez większa liczbę scenarzystów. Może wyjdzie mu to na dobre?
Poznaj recenzenta
Jędrzej SkrzypczykDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat