fot. materiały prasowe
Netflix wypuszcza drugi świąteczny film w tym sezonie. Tym razem są to Szampańskie święta. Za scenariusz i reżyserię tego projektu odpowiada Mark Steven Johnson, który dał światu Daredevilla z Benem Affleckiem i Ghost Rydera z Nicolasem Cage'em. I dokonuje on niebywałej sztuki – otóż udaje mu się przegrać walkę z gatunkiem, od którego widz oczekuje naprawdę niewiele. Świąteczna komedia romantyczna powinna być lekka, łatwa w odbiorze i pełna bożonarodzeniowej magii dającej nadzieję. Może to być projekt wtórny, mało angażujący, a jednak dający się oglądać z przyjemnością.
A jednak nie każdy nadaje się do kręcenia tego typu filmów. Szampańskie święta są bowiem słownikowym przykładem tego, jak nie powinno to wyglądać. Po pierwsze, w produkcji praktycznie nie czuć wcale ducha świąt. Równie dobrze historia mogłaby dziać się w każdym innym momencie roku, a to odbiera jej bardzo dużo. Po drugie, w pierwszym akcie twórca idzie na ogromne skróty. Tak bardzo mu się śpieszy, że tworzy obraz nieprawdopodobnie płytki, nawet jak na gatunek, w którym się obraca. Zero choćby minimalnej podbudowy wydarzeń, zero wysiłku włożonego w minimalne urozmaicenie historii, zero pomysłu na nadanie głównym bohaterom choćby cienia charyzmy. Po trzecie, film jest przesadnie przewidywalny. Można powiedzieć, że wszystko już było i nie brać tego za wadę. Jednak niektóre rzeczy da się zakamuflować albo zinterpretować w sposób intrygujący. W Szampańskich świętach nie podjęto nawet próby.
Po czwarte, twórca całkowicie przeszarżował z postaciami drugoplanowymi. Konwencja tego typu filmów pozwala na luźniejsze podejście, ale nie na wprowadzenie grupki przerysowanych, groteskowych ludzi. Wątek potencjalnych nabywców firmy produkującej szampana miał być w teorii zabawny, ale wyszedł absurdalnie. Każdy kolejny pomysł związany z nimi jest tylko gorszy. Po piąte, twórca scenariusza nie wie, jak buduje się w takim filmie dialogi. W większości są one zbyt długie, o niczym, wypełnione usypiającymi banałami. Po szóste, praktycznie żadna występująca w Szampańskich świętach postać nie zachowuje się jak prawdziwy człowiek, a to, co im się przytrafia, nie spełnia choćby minimalnych wymagań wiarygodności. Najlepszym przykładem tego jest wątek naprawy samochodu. Gatunek gatunkiem, ale są pewne granice igrania z inteligencją widza, których nie powinno się przekraczać.
Filmowi nie pomaga ciągłe wspominanie najlepszego bożonarodzeniowego filmu, jaki kiedykolwiek powstał, czyli Szklanej pułapki. Nie pomaga wrzucenie wszystkich możliwych scen i sekwencji, które zadziałały w innych filmach. Nie pomaga koszmarna nieznajomość tego, jak pokazać francuską prowincję, czy Francję w ogóle. Całość jest robiona na ćwierć gwizdka. Nie ma w tym filmie duszy, nie ma serca, prawie nie ma komedii, prawie nie ma romantyzmu. Nastawiałem się na coś dobrze znanego, ale nie na coś, co będzie na każdym kroku irytowało tym, że można przewidzieć, co wydarzy się za dwie minuty. Lubię bożonarodzeniowe romanse, filmy zapisywane do kategorii „zakochana jedynka”. Jednym z moich absolutnie ulubionych filmów jest Dobry rok, w którym bohater niepasujący do małego miasteczka odkrywa jego uroki. Szampańskie święta nie musiały robić wiele, by można było je uznać za produkcję, na którą warto zerknąć i poświęcić jej sto minut życia. Niestety nie zrobiły nic, wręcz przeciwnie, za wszelką cenę starały się uprzykrzyć seans, stworzyć atmosferę całkowicie odpychającą.
fot. materiały prasoweSzampańskie święta to film niestrawny. To nie jest słodka przyjemność, która pojawia się przy oglądaniu kolejny raz tego samego schematu. To obraz nużący, zabijający świąteczny nastrój. Nie będę pisał, że odtwórcy głównych ról – Minka Kelly (która w tym roku zagrała chociażby w serialu Ransom Canyon od Netflixa) i Tom Wozniczka – wypadli blado, bo scenariusz nie dał im odpowiednich narzędzi, by mogli pokazać w tym filmie cokolwiek, co wyróżniłoby ich na plus. Cała produkcja jest w najlepszym wypadku przezroczysta, nijaka i skrajnie niedopracowana.
Poznaj recenzenta
Jakub Jabłoński