Tamte dni, tamte noce – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 26 stycznia 2018Nowy film twórcy Nienasyconych, Luci Gudagnino to kinowa adaptacja popularnej powieści Andre Acimana. Czy warto wybrać się na seans produkcji włoskiego reżysera? Oceniam.
Nowy film twórcy Nienasyconych, Luci Gudagnino to kinowa adaptacja popularnej powieści Andre Acimana. Czy warto wybrać się na seans produkcji włoskiego reżysera? Oceniam.
Mamy rok 1983. Siedemnastoletni Elio Perlman spędza wakacje we włoskiej rezydencji należącej do jego rodziców. Chłopiec całe dnie poświęca na komponowanie, zabawę w towarzystwie znajomych i flirtowanie z poznaną na miejscu koleżanką, Marzią. Jednak wszystko się zmienia, kiedy do ojca Elio, profesora, przyjeżdża amerykański stypendysta, Oliver, któremu mężczyzna pomaga w pracy nad doktoratem. Z czasem dystans, jaki początkowo pojawił się między mężczyznami, zaczyna się zmniejszać, a między Elio a Oliverem pojawi się uczucie, jakiego żaden z nich nie miał okazji do tej pory poznać.
Reżyser Luca Guadagnino przez początkowy etap trwania seansu bawi się z widzem, tworząc zawiły obraz relacji pomiędzy głównymi bohaterami opowieści. Twórca subtelnie obchodzi się z rodzącym w postaciach uczuciem, bardzo skrzętnie je ukrywa, wręcz pozwala w naturalny sposób wykiełkować temu za pomocą nie samych więzi tworzącej się pomiędzy bohaterami, a raczej poprzez oddziaływanie na nich środowiska, w którym przebywają. Przez to w pewnym momencie tempo prowadzenia narracji nieco spada i może się to nie spodobać niektórym widzom. Twórcy pozwalają na misterne budowanie napięcia, ważny staje się tutaj każdy czynnik, nie ma w tym wypadku zbędnej kwestii, każda postać, miejsce i sytuacja wydają się tutaj wspomagać budowanie psychologicznego portretu naszych bohaterów. Bardzo dobrym zabiegiem jest ukazanie początkowej relacji pomiędzy Elio a Oliverem jako coś w rodzaju rywalizacji pomieszanej z badaniem własnych granic społecznych. To sprawia, że ten film nie staje się w pewnym momencie jakąś głupią, miłosną opowiastką, a raczej nakreśleniem tej więzi na tle środowiska i opowiedzenie jej za pomocą czynników społecznych, kreujących wizerunek człowieka.
Nie udałoby się przedstawić tej historii bez świetnej gry aktorskiej, w szczególności w wykonaniu Timothée Chalamet oraz Armie Hammer. Ten pierwszy świetnie czuje się jako outsider, który mimo swojej popularności i przebojowości czuje się zagubiony w świecie i potrzebuje przewodnika, który przeprowadzi go przez meandry życia. Drugi natomiast doskonale sprawdza się jako typ człowieka, który skrywa pod grubą skorupą oraz lekkim amerykańskim luzem i zblazowaniem pokłady wielkiej troski, ale także próbuje poszukiwać swojej drogi na nowo we własnym, wydawać by się mogło, poukładanym świecie. Razem panowie tworzą ciekawy duet, który według mnie bardziej niż na uczuciu opiera się właśnie na wspomnianej przeze mnie relacji mentor-uczeń, która ma za zadanie obydwu bohaterom odkryć ich świat, czy to od podstaw czy na nowo. Świetni w swoich rolach są również Michael Stuhlberg oraz Amira Casar wcielający się w rodziców Elio. Obydwoje doskonale łączą w sobie bardzo liberalny charakter z wyrazami ogromnego zrozumienia i wsparcia dla zmian społecznych.
Ogromną siłą tego filmu jest nie tylko więź głównych bohaterów, ale także właśnie wyjątkowo mocna relacja Elio i jego rodziców. Bardzo dobrze prezentuje się każda scena, w której młody chłopiec wchodzi w interakcję ze swoimi ukochanymi osobami. Tutaj odbywa się to nie na zasadzie rodzicielskich rad i wprowadzania powoli swojej pociechy w życie. Twórcy świetnie przedstawiają nam tę idealną symbiozę Elio i państwa Perlman jako pełnoprawnych kompanów nie tylko do rozmów, ale ludzi, który w pełni rozumieją każdą decyzję drugiej osoby, nieważne jaki ból przyniesie ten wybór w ostatecznym rozrachunku. Szczególnie znamienna jest tutaj jedna z ostatnich scen rozmowy Elio i jego ojca, jedna z najlepszych, jeżeli nie najlepsza w tej produkcji. Całości dopełniają piękne zdjęcia włoskich krajobrazów i ciekawa ścieżka dźwiękowa, w której znajdziemy europejskie przeboje z lat 80. To wszystko sprawia, że mamy do czynienia z (bardzo lubię używać w ostatnim czasie tego określenia) małym wielkim filmem.
Call Me by Your Name to bardzo interesująca produkcja, która wygrywa swoim minimalizmem, a także doskonałymi kreacjami aktorskimi, które zapadają w pamięć na długo po seansie. Zdecydowanie to film godny polecenia.
Źródło: zdjęcie główne: Sony Pictures Classic
Poznaj recenzenta
Norbert ZaskórskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat