Teoria wielkiego podrywu: sezon 11, odcinek 12 – recenzja
Teoria wielkiego podrywu rok 2018 rozpoczyna od odcinka z fajnym fabularnym zamysłem, lecz mimo to nadal pozostaje serialem wtórnym i mało śmiesznym.
Teoria wielkiego podrywu rok 2018 rozpoczyna od odcinka z fajnym fabularnym zamysłem, lecz mimo to nadal pozostaje serialem wtórnym i mało śmiesznym.
Znów twórcy zastosowali koncept, który sprawdził się przy okazji The Bitcoin Entaglement, więc cała grupa bohaterów wciągnięta jest w jedną historię. Jest to na pewno odświeżające, ponieważ w poprzednim sezonie można było odnieść w pewnym momencie wrażenie, że ogląda się przygody dwóch oddzielnych grup ludzi, gdyż przyjaciele nie odwiedzali się prawie wcale, a przetasowań było niewiele (tzn. Sheldon i Amy oraz Leonard z Penny dostawali oddzielne wątki, a Howard, Bernadette wraz z Rajem oddzielne). Obecna seria też od tej wady nie jest wolna, więc takie odcinki jak Matrimonial Metric są potrzebne.
Trzeba przyznać, że pomysł wyjściowy na historię był ciekawy. Problem wyboru drużb na ślub Sheldona i Amy ma prawo stanowić problem, gdy posiada się tylu przyjaciół, a przy tym próba rozwiązania go miała w sobie tego naukowego ducha produkcji. Szkoda więc, że cały proces został mocno spłycony przez ograniczenia czasowe. Akurat chciałbym zobaczyć, jak wszystkie osoby z paczki radzą sobie w przedstawionych sytuacjach, a nie oglądać różne „konkurencje” i tylko jedną osobę rozwiązującą problem. Dobrze, że przynajmniej wspomniano w dialogach, że wszyscy poddawani byli tym samym zadaniom, bo w pewnym momencie miałem duże wątpliwości, co do działania całego przedsięwzięcia. Gdyby nie rozpatrywać The Big Bang Theory jako komedii, to nawet byłbym skłonny powiedzieć, że scenarzystom udało się wymyślić coś ciekawego.
Niestety jednak Teoria… z gatunku to sitcom, więc humor również jest ważnym aspektem produkcji. Tutaj jest jak zwykle, czyli albo poziom jest żenująco nieśmieszny, albo wywołuje odrobinę uśmiechu. Tylko i wyłącznie podkręcanie przez komórkę termostatu oraz Howard mówiący po chińsku miały jakiś potencjał komediowy, ale nawet te dwie sceny nie były choćby przyzwoicie śmieszne. Po prostu wyróżniły się na tle reszty całkowicie durnych gagów, więc wbiły się w pamięć.
Ostatnio staram się w recenzjach unikać narzekań na temat prezentowania Stuarta na ekranie, gdyż i tak napisałem już wystarczająco wiele na ten temat, lecz tym razem dostał na tyle duże fabularne znaczenie, że nie mogę tego nie skomentować. O ile trudno mi zrozumieć, dlaczego główna siódemka nadal uważa się za przyjaciół, tak nie wiem, jakiego słowa musiałbym użyć, by oddać, jak wielkim wyzwaniem jest dla mnie zrozumienie statusu właściciela sklepu komiksowego. Mam wrażenie, jakby twórcy z odsłony na odsłonę coraz mocniej torturowali tę postać. Trudno i niezręcznie się na to patrzy.
Teoria… wróciła w starym, złym stylu. Choć sam pomysł na historię miała potencjał, to po prostu słaba realizacja niszczy wszystko. Tutaj nie ma się z czego śmiać, a Stuartowi należy nawet współczuć. Chyba czas wrócić do koncentrowania się na Raju, chociaż to też niekoniecznie musi się udać.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Mateusz TutkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat