Designated Survivor: sezon 3 - recenzja
Kiedy oceniałem dla Was finał drugiego sezonu Designated Survivor, nie przypuszczałem, że przyjdzie mi ponownie skonfrontować się z tym serialem. Nie miałem również pojęcia, że nowa odsłona aż tak przypadnie mi do gustu. Cóż, niezbadane są wyroki Netflixa.
Kiedy oceniałem dla Was finał drugiego sezonu Designated Survivor, nie przypuszczałem, że przyjdzie mi ponownie skonfrontować się z tym serialem. Nie miałem również pojęcia, że nowa odsłona aż tak przypadnie mi do gustu. Cóż, niezbadane są wyroki Netflixa.
Nagość, sceny homoseksualnego seksu, siarczyste przekleństwa w co drugim dialogu, uzależnienie od narkotyków, zdrada małżeńska, eutanazja, transseksualizm, rasizm, ideologia nazistowska. Nie, to nie opis Kronik Times Square od HBO, ani nowy projekt Ryana Murphy’ego. Tak wygląda trzeci sezon jednego z najbardziej ugrzecznionych i poprawnych politycznie seriali ostatnich lat. Po przejęciu marki przez Netflixa, produkcja przeszła olbrzymią metamorfozę. Z radością wam oznajmiam, że jest to zmiana na dobre.
Ograniczenia narzucone przez wcześniejszych nadawców sprawiły, że Designated Survivor był miałki, bezbarwny i nieciekawy. Serial miał oczywiście wiele problemów scenariuszowych, ale gwoździem do trumny była pompatyczna konwencja, w której piękni, prawi i mądrzy ludzie decydują o losach państwach. Teraz ograniczenia znikły. Serial wciąż nie imponuje pod względem fabularnym, ale nowa twarz produkcji jest ciekawsza dla widza poszukującego nieszablonowych form.
Bohaterów Designated Survivor spotykamy w samym środku kampanii wyborczej. Tom Kirkman walczy o reelekcję, a jego przeciwnikiem jest między innymi Cornelius Moss. Starcie jest brutalne i obie strony nie stronią od ciosów poniżej pasa. Pan prezydent nie jest już pluszowym misiem amerykańskiej polityki. To fighter z krwi i kości, który uwielbia celnie punktować swojego przeciwnika. W cieniu kampanii Hannah Welles prowadzi śledztwo dotyczące zagrożenia atakiem terrorystycznym przy użyciu broni biologicznej, a członkowie sztabu Kirkmana, podobnie jak wcześniej, przeżywają swoje większe lub mniejsze dramaty osobiste.
Najistotniejszą zmianą w stosunku do poprzednich serii jest postać głównego bohatera. Kirkman wreszcie ma charakter. Prezydent nie dość, że zyskał osobowość, to jeszcze potrafi nią zainteresować. Kąśliwy, czasem bezpretensjonalny, innym razem zapalczywy. Wciąż pełni rolę rycerza w białej zbroi, ale tym razem pod przyłbicą znajduje się twarz człowieka miotanego emocjami. Korekty w jego postaci okazały się zbawienne dla formatu. Pokazały też, jak niewłaściwie pisany był on wcześniej. Nowy Kirkman nie jest oczywiście zbyt skomplikowaną postacią, ale na potrzeby takiego serialu, wystarczająco dobrze radzi sobie jako protagonista. Bezpłciowość zastąpiła charyzma, na miejscu banału pojawił się charakter. Momentami też twórcy bezlitośnie śmieją się z bohatera (scena z kostką Rubika w toalecie).
Prezydent nie jest jedyną interesującą postacią serialu. W trzecim sezonie Designated Survivor pojawia się dwójka niezwykle ciekawych bohaterów. Wcielają się w nich Anthony Edwards (pamiętny Mark Green z serialu Ostry dyżur) oraz Julie White. Aktorzy portretują członków sztabu Kirkmana, którzy robią wszystko, żeby prezydent otrzymał reelekcje. Bardzo ciekawie rozwinęły się również postacie znane z poprzednich sezonów. Charakter praktycznie każdego z nich został gigantycznie rozbudowany. Na wielkie uznanie zasługuje sposób, w jaki twórcy obeszli się z Aaronem Shorem – jednym z najbardziej bezbarwnych bohaterów poprzednich serii. Kluczem do sukcesu okazały się ciekawe wątki, które teraz dla odmiany wciągają. Historie działają zarówno na płaszczyźnie obyczajowej, jak i kryminalnej. Przyzwoicie wypada śledztwo Hanny, fundujące nam w drugiej połowie sezonu prawdziwy zwrot akcji. Jestem pewien, że większość z nas dała się nieźle zaskoczyć pomysłem twórców na sfinalizowanie tego wątku.
Sprawy odcinka stały się mniej szablonowe i bardziej przewrotne. Przykład? Prezydenta odwiedza szejk z Arabii Saudyjskiej. Gość pragnie zrobić sobie zdjęcie z głową państwa. Mężczyzna gotów jest zapłacić kilkadziesiąt milionów za tę przyjemność, więc Kirkman się zgadza. Miliarder przybywa na sesję zdjęciową z czternastolatką. Prezydent bierze ją za córkę szejka i próbuje zagaić rozmowę. „Gdzie chodzisz do szkoły?”, „dobrze się uczysz?”, „w co lubisz się bawić?” itd. Zdjęcie zostaje zrobione, a po fakcie okazuje się, że owa młoda dama nie była córką, a żoną bliskowschodniego krezusa. Taka sytuacja w trakcie kampanii wyborczej wywołuje problem, z którym ludzie Kirkmana próbują sobie poradzić. Oczywiście można narzekać, że mało prawdopodobne jest, iż sztab prezydenta nie uzyskał wcześniej informacji o osobie, która będzie pozować do zdjęcia z prezydentem. Przymknijmy jednak na te nielogiczności oko i delektujmy się ciekawymi rozwiązaniami fabularnymi. Pamiętajmy, że jeszcze nie tak dawno prezydent USA był chodzącą doskonałością, której nie zdarzały się błędy. Tego typu zaskakujące wątki to niewątpliwy progres, nawet jeśli do perfekcji fabularnej wiele brakuje.
Twórcy na każdym kroku akcentują nową formę serialu. Niestety nie zawsze działa to jak należy. Produkcja zalewa nas przekleństwami. W pewnych momentach nagromadzenie wulgaryzmów jest tak duże, że zaczynamy czuć się nieswojo. Do fabuły zostaje wprowadzona postać po zmianie płci. Znana z Sense8 Jamie Clayton odgrywa krewną prezydenta, która pomaga mu w kampanii. Niestety jej rola sprowadza się do kilku krótkich występów bez większego fabularnego znaczenia. W jednym odcinku dostajemy dość mocną scenę seksu pomiędzy dwoma mężczyznami. Można odnieść wrażenie, że zupełnie niepotrzebną. Twórcy nie epatują stosunkami heteroseksualnymi – po co więc taki rodzynek? Tego typu wstawki mają szokować i uwypuklać różnice pomiędzy nową serią a poprzednimi. Momentami są one jednak sztucznie wprowadzane do opowieści, przez co całość zamienia się w festiwal niewyszukanych treści. Całe szczęście metamorfoza widoczna jest również w fabule. Dwóch zakochanych w sobie homoseksualistów, problemy małżeńskie Marsa Harpera czy dorastanie córki prezydenta to wątki skomplikowane i niejednoznaczne. Są one prowadzone w interesujący sposób. Sama historia potrafi podgrzać atmosferę – nie potrzeba do tego dziesiątek sztucznie wprowadzanych przekleństw.
Designated Survivor z jednej strony zmienił się całkowicie, z drugiej pozostał taki sam. Mimo słabości i emocji, Kirkman wciąż jest dobry, podobnie jak sztab jego ludzi. Ważne jest jednak to, że rzeczywistość, w której funkcjonują bohaterowie, przestała być cukierkowa i nierealna. Wynikiem tego protagoniści muszą zrzucić maski herosów i ubrudzić sobie ręce. Kluczowe dla odbioru całości są finałowe sceny. Z jednej strony Kirkman przemawia na tle amerykańskiej flagi, z drugiej siedzi na kozetce u terapeuty. Stojąc naprzeciwko tłumu zwolenników, mówi o jedności, braterstwie i służbie państwu. U lekarza komentuje swoje zachowanie słowami „ty pieprzony obłudniku”. Mocne? Jak najbardziej. Serial, w którym prezydent jeszcze nie tak dawno rozdawał watę cukrową z kolorowymi gumiżelkami, zmienia tonację. W czarnym Kirkmanowi zdecydowanie bardziej do twarzy.
Źródło: zdjęcie główne: Netflix
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat