The Good Doctor: sezon 1, odcinek 11 – recenzja
The Good Doctor powraca po dłuższej przerwie świątecznej, w dodatku z odcinkiem zupełnie oderwanym od poprzednich schematów. To krok w dobrą stronę.
The Good Doctor powraca po dłuższej przerwie świątecznej, w dodatku z odcinkiem zupełnie oderwanym od poprzednich schematów. To krok w dobrą stronę.
W ostatnim odcinku pierwszej połowy sezonu Shaun po raz pierwszy zbuntował się przeciwko nadopiekuńczemu Glassmanowi i uciekł bez pozostawienia wskazówki, dokąd się udaje. Bieżący odcinek rozpoczynamy w zasadzie od tego samego momentu – Glassman nie zdążył jeszcze opuścić bloku Shauna i gorączkowo przeszukuje jego mieszkanie. Jestem nieco zaskoczona jego postawą – fakt, iż bez pozwolenia ładuje się do domu sąsiadki jest naprawdę desperacki, a jego późniejsza apatia wskazuje na to, że zależy mu na chłopaku bardziej, niż mogliśmy przypuszczać. Podejrzewam, że kulisy ich relacji zostaną z czasem wyjaśnione, jednak na chwilę obecną jest to dla mnie dość nietypowe zachowanie. Co z tego, że Shaun jest jego wychowankiem – chłopak jest w tej chwili dorosły, zatem czemu Glassman obchodzi się z nim jak z jajkiem i dlaczego tak bardzo stara się go kryć? Na razie wypada to dość dziwacznie. Niemniej, doktor pełni tu tylko funkcję łącznika z poprzednim odcinkiem - poza rozpoczęciem, w dalszej części epizodu w zasadzie go nie ma. Dzięki temu unikamy jego melancholijnego nastroju, koncentrując się raczej na tym, co dzieje się u pozostałych. Odcinek od razu nabiera żywszych barw.
O fakcie, że wkraczamy w zupełnie nowy epizod, informuje sama smętna czołówka – co prawda mamy tu do czynienia z tym samym motywem muzycznym, jednak nieco spowolnionym i uderzającym w bardziej pesymistyczne brzmienia. I rzeczywiście, zapowiedziana zmiana jest dostrzegalna na każdej płaszczyźnie odcinka – szpitalna codzienność toczy się bez Shauna i nawet bez większego wzruszenia jego nieobecnością, zaś sam chłopak spędza dzień na przejażdżce ze swoją przebojową sąsiadką. I jak dziewczyna początkowo mnie irytowała, tak teraz nieco się z nią oswoiłam – jej relacja z Shaunem wypada naturalnie, a poza tym to właśnie za jej sprawą mamy okazję obserwować doktora w sytuacjach, o których do tej pory nam się nie śniło: Shaun pali gumę w samochodzie, upija się tequilą i śpiewa w konkursie karaoke. To ciekawa zmiana w jego codzienności, a dzięki udziałowi w takich małych wydarzeniach, sama postać bardzo zyskuje – Murphy nie jest już mądralińskim lekarzem, a zwykłym młodym człowiekiem, który cieszy się urokami życia. Przyjemnie się to ogląda i cieszę się, że w serialu medycznym znalazło się miejsce i na tak beztroskie chwile - nie licząc śmiechu przed telewizorem, to chyba pierwszy taki przypadek.
Szpitalne życie toczy się stałym rytmem – brak Shauna nijak nie wpływa na codzienną pracę czy relacje między lekarzami, co po raz kolejny ustawia go w pozycji bohatera pobocznego, jeśli chodzi o część medyczną. Na razie nie narzekam, bo ogląda się to dobrze – w takich sytuacjach widać, że serial potrafi żyć własnym życiem i nie jest zależny od jednostki, jaką jest główny bohater. Odważę się nawet stwierdzić, że perypetie innych są dla mnie ciekawsze niż sam Shaun - a tym bardziej, jeśli mamy do czynienia z naprawdę ciekawym przypadkiem medycznym, co w tym tygodniu rzeczywiście się udaje.
Poznajemy Katie i Jenny - bliźniaczki syjamskie zrośnięte głowami, które w przeciągu tego samego odcinka przechodzą i przeszczep nerki i operację rozdzielenia. To zabawne, bo nawet tutaj serial zrywa z tym, co obserwowaliśmy do tej pory – zwykle w każdym epizodzie były po dwa przypadki medyczne i dwie poważne operacje, tymczasem teraz mamy to wszystko w jednym. Dzięki temu, że nie wprowadzono żadnych innych pacjentów poza siostrami, można w pełni skupić się na ich losie, a trzeba przyznać - ten jest naprawdę intrygujący. Może to właśnie dlatego obecna sytuacja w szpitalu rzeczywiście budzi emocje – podczas zabiegu rozdzielenia bliźniaczek siedziałam jak na szpilkach, oczekując pozytywnego efektu. Nie wiem, czy czułam podobne zaangażowanie przy jakimkolwiek z poprzednich epizodów.
Nie zapominajmy również o tym, że sprawa sióstr syjamskich nie znalazła jeszcze swojego finału – bliźniaczki wciąż nie wybudziły się po operacji, co sugeruje, że wrócimy do ich przypadku w kolejnym odcinku. To również nowość – do tej pory, jak na procedural przystało, każda ze spraw rozpoczynała się i kończyła w obrębie tego samego epizodu. To dobrze, że tym razem zaproponowano nam coś innego – teraz przynajmniej mamy pewien punkt zaczepienia przed kolejnym odcinkiem, na który mimowolnie bardziej się czeka.
The Good Doctor rusza naprzód po przerwie całkiem dziarskim krokiem. Odcinek przemija bardzo szybko i nie ma w nim dłużyzn ani zbędnych przegadanych scen. Największe rozterki i przemiany przechodzi aktualnie oczywiście sam Shaun, który zdążył się już zakochać i poczuć trzask łamanego serca – fakt, iż zamknęliśmy epizod kadrem, w którym siedzi na przystanku autobusowym, może zwiastować jego rychły powrót do rzeczywistości. To jednak na pewno nie koniec jego relacji z Leą, na co wskazuje wygrywający jej piosenki odtwarzacz muzyki. W chwili obecnej jest całkiem przyzwoicie – może bez większej dynamiki, ale przynajmniej interesująco. Za bieżący odcinek – 6.5.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat