The Good Doctor: sezon 1, odcinek 9 i 10 – recenzja
Choć kolejne odcinki serialu The Good Doctor nie są szczególnie angażujące, mamy tu niewątpliwie do czynienia z pewnym przełomem, jakim jest pierwszy w historii cliffhanger.
Choć kolejne odcinki serialu The Good Doctor nie są szczególnie angażujące, mamy tu niewątpliwie do czynienia z pewnym przełomem, jakim jest pierwszy w historii cliffhanger.
Jednak zanim o rzeczonym cliffhangerze pomówimy, warto ogólnie podsumować minione dwa epizody. W odcinku numer 9 najważniejszym problemem medycznym stała się ryzykowna operacja serca kilkuletniego chłopca z Afryki. Jednak, jak to w przypadku tego serialu bywa, nie był to jedyny pacjent wzięty w tym tygodniu pod lupę – na drugim biegunie pojawiła się podcasterka radiowa, nad którą zawisło widmo utraty głosu. I z tą postacią mam pewien problem – nie dość, że niewątpliwie znalazła się w cieniu wspomnianego chłopca, to jeszcze cała jej choroba została zarysowana dość pobieżnie. Pacjentkę poznaliśmy bowiem już na łóżku szpitalnym, po wycince próbki z krtani, zatem jej wątek kompletnie nie wzbudzał emocji. Większą uwagę skupiłam na samym poszukiwaniu zaginionej próbki niż na losie kobiety. A rzuca się to w oczy tym bardziej, że to chyba pierwszy przypadek, gdy o bohaterce z łóżka szpitalnego nie wiemy absolutnie nic. Nieudany pomysł i wykonanie – nie odczułabym żadnej różnicy, gdyby pacjentki po prostu tam nie było.
Podobnie zresztą działo się w odcinku numer 10 – tutaj również mieliśmy do czynienia z dwójką pacjentów, z których jeden był bardziej anonimowy od drugiego. Mowa o kobiecie z uszkodzoną nogą i młodym chłopaku z kontuzją ręki (swoją drogą ciekawe przeciwstawienie kończyn). I o ile z nim prowadzono jeszcze jakiekolwiek rozmowy, z których wynikała trudna przeszłość z rakiem, o tyle w przypadku kobiety ponownie mieliśmy do czynienia z lekceważącym stosunkiem twórców. Dziewiąty odcinek to chyba najsłabiej zarysowane przypadki medyczne ze wszystkich, jakie pojawiły się do tej pory w serialu.
Taki obrót spraw nie oznacza jednak, że na innej płaszczyźnie nic się nie działo. Przeciwnie, działo się wiele – Claire musiała zmierzyć się z natarczywym kolegą, który bezczelnie ją dotykał, Melendez i jego narzeczona przeprowadzili poważną rozmowę o posiadaniu dzieci, zaś Andrews dostał wykład od żony, który poskutkował jego większym zaangażowaniem w sytuację pracowników w szpitalu. Najciekawiej z tego wszystkiego wypada oczywiście Claire – od samego początku na jej barkach spoczywa znaczna część fabuły, w związku z czym śledzenie jej perypetii to naturalna kolej rzeczy – w końcu to ona obok Shauna zdaje się być główną bohaterką produkcji. Wątki ordynatorów niespecjalnie angażują czy poruszają, ale nie można odmówić im zgrabnego układu – zarówno Melendez jak i Andrews zaprezentowali nam się w tym tygodniu jako mężczyźni swoich kobiet, a za sprawą ich dialogów czy działań, możemy poznać nieco szerzej ich światopoglądy. A te z kolei znalazły zastosowanie w dalszych wydarzeniach fabularnych – dla przykładu: gdyby nie rozmowa z żoną, Andrews nie zaangażowałby się w poszukiwania próbki. Są to jednak proste schematy, a same wątki niczym nie zaskakują, zatem trudno mówić tu o większym efekcie „łał”. Na plus zapisuję tyle, że przynajmniej dowiadujemy się o bohaterach czegoś więcej.
Na tym wszystkim traci oczywiście Shaun, którego czas ekranowy zdaje się być coraz bardziej okrojony. Oczywiście młody lekarz pojawia się w wielu scenach, jednak zwykle jako dodatek. Nie zgłębiamy się w jego historię, a jeśli już, to tylko na chwilę. Jako, że wciąż jestem zirytowana tą konkretną postacią, nie narzekam – okazuje się, że wydarzenia mogą płynnie się toczyć bez Murphy'ego i czasem wychodzą na tym znacznie korzystniej. Postać Shauna sprawdza się jako wyrazisty akcent w relacjach interpersonalnych – widać to przede wszystkim w scenie, w której dywaguje o strategii flirtowania z kolejnymi pracownikami szpitala. Świetny komiczny wątek, który dobrze zadziałał w odcinkach. Jednak gdy zostajemy sam na sam z jego głową i światopoglądem, robi się po prostu nudno i byle jak.
Niemniej jednak, to właśnie Shaunowi zawdzięczamy pierwszy w historii serialu cliffhanger – odcinek numer 10 kończy się bowiem jego niespodziewaną ucieczką, która pozostawia doktora Glassmana w ciężkim przejęciu. Prawdopodobnie nie zwrócilibyśmy na to szczególnej uwagi – w końcu w poprzednich odcinkach niejednokrotnie zdarzało się, że zaniepokojony Murphy brał nogi za pas lub izolował się od otoczenia – jednak teraz wraz z nim zniknęły wszystkie jego rzeczy, co może wskazywać na ważny przełom dla serialu. Nie wiadomo, czy wróci do pracy, nie wiadomo, czy znów spotka się z Glassmanem. Na razie pozostajemy z wielkim znakiem zapytania i jestem bardzo ciekawa, jak z tego zabiegu wybrną twórcy. Mam tylko nadzieję, że nie po najprostszej linii oporu, jaką byłoby umieszczenie chłopaka w mieszkaniu jego przebojowej sąsiadki...
Bieżące odcinki serialu The Good Doctor oceniam na 6.5. Za mało liczyli się pacjenci, a za dużo – prywatne życie bohaterów. Twórcom udało się już udowodnić, że potrafią znaleźć równowagę między obydwiema płaszczyznami, jednak tym razem została ona zachwiana. Bywało lepiej.
Źródło: zdjęcie główne: ABC
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1957, kończy 67 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1989, kończy 35 lat