The Good Fight: sezon 1, odcinek 1 i 2 – recenzja
The Good Fight to umiejscowienie Żony idealnej w świecie, do którego była stworzona – świecie stacji premium. Otwarta zarówno na starego wyjadacza znającego każdy odcinek produkcji z Julianną Margulies w roli głównej, jak i nowego widza, który nie wie, kto, z kim i dlaczego.
The Good Fight to umiejscowienie Żony idealnej w świecie, do którego była stworzona – świecie stacji premium. Otwarta zarówno na starego wyjadacza znającego każdy odcinek produkcji z Julianną Margulies w roli głównej, jak i nowego widza, który nie wie, kto, z kim i dlaczego.
Napisałem kiedyś, że The Good Wife nie byłaby tym samym serialem, gdyby nie została wyemitowana w telewizji otwartej, gdzie jeden sezon trwa 22 odcinki. Teraz, gdy CBS stworzyło spin-off z myślą o swojej platformie streamingowej, mogę w końcu zweryfikować swoje słowa. O ile jestem pewny, że zdania nie zmienię, to wcale nie oznacza, że The Good Fight jest serialem złym i tworzenie go na wzór produkcji rodem z telewizji kablowych nie było trafionym pomysłem, gdyż ta pozycja ma wszystko, by stać się lepsza od pierwowzoru – może wreszcie pozwolić sobie na więcej (co przejawia się choćby w ostrzejszym języku bohaterów – w końcu nauczyli się oni słowa na „f”).
The Good Fight nie odcina się od serialu, z którego wyrosło, ale jeżeli ktoś nie oglądał Żony idealnej, nie powinien czuć się zagubiony. W dobrze znanej fanom kancelarii zaszło tyle zmian, że z początku przeżyłem lekki szok, zastanawiając się, czy to wciąż to samo miejsce (w serialowej rzeczywistości minął rok od finału poprzedniej serii). Odrębność The Good Fight zaznacza się jednak trochę inaczej niż tylko poprzez kancelarię. Ton produkcji stał się odrobinę poważniejszy, postacie mniej przerysowane i muzyki specjalnie skomponowanej dla serialu jest jakby mniej (jednak by wydać wyrok w tej sprawie należy poczekać do końca emisji). Wydaje się też, że sposób przedstawiania kadrów się zmienił, kamera jest mniej ruchliwa i o ile nie można narzekać na dynamikę, to została ona trochę inaczej przedstawiona. Dzięki temu produkcja zyskuje nieco odrębny styl. I bardzo dobrze, gdyż w ten sposób nie powstała zwykła kontynuacja, a autonomiczny twór. Biorąc pod uwagę, ile znanych postaci przewinęło się przez te dwa odcinki, to wcale nie było proste do osiągnięcia.
Jestem pod wrażeniem, jak twórcom udało się w The Good Fight oprzeć historię na znanym szkielecie i wyjść z tego obronną ręką. Miałem ogromne wątpliwości, czy nie będę przeżywał déjà vu, oglądając premierowy epizod, ale na szczęście scenarzyści dali przykład, jak tworzyć nowe historie w oparciu o sprawdzone motywy. W tym wypadku siła leży w innym wykorzystaniu postaci. Teraz głównych protagonistek jest trzy – i co tu dużo mówić – tak jak Żona idealna stała świetnymi bohaterami, tak i The Good Fight pod tym względem trzyma wyznaczony przez poprzednika poziom.
I naprawdę nie wiem, kto zasługuje na największe brawa. Christine Baranski mogliśmy podziwiać przez siedem lat w roli Diane Lockhart, ale dopiero teraz, gdy serial opiera się na niej, można wpaść w jeszcze większy zachwyt. To nie jest raczej częste, by tak zaawansowana wiekowo aktorka grała pierwsze skrzypce w serialu, ale radzi sobie świetnie. Pilot to jest w zasadzie pokaz jej umiejętności i spojrzenie na Diane z trochę innej strony.
O ile wszyscy dotychczasowi fani zdawali sobie sprawę, że Christine Baranski bez problemu udźwignie własną produkcję, tak Rose Leslie (znana jako Ygritte z Game of Thrones) jako Maia Rindell to dość niespodziewany, castingowy strzał w dziesiątkę. Zadanie przed nią postawione jest niełatwe, gdyż to na tej roli spoczywa obowiązek zastąpienia Alicii Florrick. Przez te dwa odcinki świetnie wyszło jej wcielanie się w młodą i niedoświadczoną, ale przy tym niesamowicie zdolną panią prawnik. Przy niej nawet postać Lucci Quinn zaczęła zyskiwać w moich oczach, chociaż akurat na korzyść tej bohaterki działa fakt, że nie stoi teraz w niczyim cieniu, a zaczyna odgrywać istotną rolę w tym uniwersum.
Na razie na drugim planie brylują postacie znane z oryginału, a z nowych bohaterów najwięcej czasu antenowego dostał Robert Boseman i wykorzystał go dość dobrze. Ta postać wzbudza sympatię i przedstawiana jest w opozycji do partnerki – Barbary Kolstad, która na razie jest tylko nieufną wspólniczką. Cieszy brak śledczych w obsadzie. Można zatem powiedzieć, że The Good Fight stara się pozbyć największej bolączki oryginału, chociaż z otwieraniem szampana bym się jeszcze wstrzymał. Po pierwsze, Marissa może wyrosnąć na nową śledczą, co lekko zostało zasugerowane. Po drugie, pojawiły się postacie dwóch analityków wyliczające prawdopodobieństwo pozwów. Nie wiem, czy wchodzą oni do stałej obsady produkcji, ale mogą się stać takim samym problemem dla twórców jak wyżej wspomniani śledczy.
The Good Fight w premierze spełnia pokładane w serialu nadzieje. Doskonale sprawdza się zarówno jako kontynuacja Żony idealnej, jak i odrębna produkcja. Wydaje się, że dwa pierwsze odcinki świetnie wprowadzają w historie i zachęcają o wiele lepiej niż analogiczne epizody starszej serii. W końcu chicagowscy prawnicy doczekali się tytułu stojącego na poziomie seriali kablówkowych i korzystających z ich możliwości. Szkoda jedynie małej liczby odsłon wchodzących w skład sezonu, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Dla fanów pozycja obowiązkowa, pozostałym wciąż polecam zapoznanie się z prequelem, chociaż kto wie, może to właśnie ta pozycja zachęci kogoś do sprawdzenia świetnego poprzednika.
Źródło: zdjęcie główne: CBS
Poznaj recenzenta
Mateusz TutkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat