The Good Fight: sezon 1, odcinek 10 (finał sezonu) – recenzja
Pierwszy sezon The Good Fight dobiegł końca. Trudno powiedzieć, by cliffhanger zaskakiwał, ale z pewnością jako całość finał udanie buduje fundament pod kolejną serię.
Pierwszy sezon The Good Fight dobiegł końca. Trudno powiedzieć, by cliffhanger zaskakiwał, ale z pewnością jako całość finał udanie buduje fundament pod kolejną serię.
Największą bolączkę końcowych odsłon The Good Fight stanowił brak wątku głównego. Oczywiście cały czas ukazywano problemy Rindellów, ale nie spełniały one wystarczająco dobrze swojej roli. Kancelaria pozbyła się kłopotów, Lucca (całe szczęście) chłopaka, a scenarzyści pomysłów, jak ciągnąć fabułę dalej, by stworzyć obiecaną liczbę epizodów. Na szczęście w pełni świadomi konieczności wyprodukowania drugiego sezonu postanowili pootwierać parę furtek, aby dać chociaż nadzieję fanom, że pierwszy sezon to jedynie wprowadzenie, a te – jak to zazwyczaj bywa – są najnudniejsze, lecz konieczne.
Chaos zaczyna się sceną, w której Adrian oraz Barbara oceniają Maię. Od początku więc wszystko zapowiada przemianę młodej dziewczyny z nieśmiałej prawniczki w prawdziwego wojownika. Niestety scenarzyści w żaden sposób nie postarali się przedstawić tego schematu w jakiś świeży sposób. Nie można przez większość sezonu ignorować zawodowego rozwoju jednej z głównych bohaterek, by potem nadrabiać niezbyt wyszukanymi sztuczkami. Oczekuję więcej kreatywności od twórców i to nie tylko w tym aspekcie.
Zresztą cały wątek Rindellów w finale nie działał. Przez te dziesięć tygodni wydarzenia, w które wplątana była Maia oraz jej rodzina miały swoje wzloty i upadki (głównie te drugie). Brakowało tutaj przede wszystkim wzbudzających sympatię postaci. Jakkolwiek obchodzi mnie tylko najmłodszy członek familii. Los Henry'ego w ogóle mnie nie interesował, a jego przyznanie się do winy i ucieczka tylko jeszcze bardziej zniechęciły mnie do niego. Dzięki temu piłeczka została odbita w kierunku Maii – aczkolwiek w tym wypadku jej problemy mogą faktycznie zainteresować widza. Zakończenie Zapewne nie oznacza zniknięcia reszty rodziny Rindellów z serialu a szkoda.
Tradycyjnie najlepsze, co miał do zaoferowania odcinek, rozgrywało się wokół problemów zawodowych naszych bohaterów. Pojawiła się kolejna epizodyczna postać z Żony idealnej (czy nie da się wymyślić nikogo nowego? Przecież co tydzień występował ktoś znany wcześniej. Tak właśnie jeden z największych atutów oryginału staje się bolączką spin-offa), a prawnicy walczą o uwolnienie Lucci. Cieszy ponowne pojawienie się Feliksa Staplesa, gdyż to jedna z nielicznych osób, która została wprowadzona przez The Good Fight i która faktycznie się udała. Pozytywnie wypadła też relacja Quinn oraz Morello. Chociaż w ostatnim odcinku ta dwójka faktycznie zachowywała się jak na dorosłych przystało. Spodobała mi się również sugestia o zazdrości Barbary względem Diane, bo to jest wątek, który posiada w sobie duży potencjał. Kolstad nie dostała zbyt dużo czasu na rozwinięcie skrzydeł w premierowym sezonie, więc twórcy powinni lepiej wykorzystać ją w przyszłości, a zasugerowanie konfliktu to krok w dobrą stronę.
Po raz kolejny mieszane uczucia mam względem Diane i Kurta. Już wcześniej twierdziłem, że niepotrzebnie twórcy rozdzielali tę dwójkę, a w samą zdradę mężczyzny trudno uwierzyć, czy raczej pogodzić się z nią, gdyż bez wątpienia zdrada miała miejsce, ale nie pasuje do charakteru poczciwego wielbiciela broni. Chaos tylko potwierdza, jak bardzo. O ile do samej relacji oraz wzajemnego traktowania tej dwójki nic nie mam, to sam pomysł rozłączenia tych postaci tylko po to, by je ponownie połączyć nadal wydaje mi się niepotrzebny i głupi.
Krótko podsumuję też Marissę. W Żonie idealnej to jej ojciec Eli należał do moich ulubionych postaci, cieszę się, że w spin-offie tę rolę przejęła jego córka. To zdecydowanie jedna z tych bohaterek, która rozświetla całą produkcję oraz sprawia, że przy niej inni również błyszczą. Nawet moja początkowa niechęć do Jaya została przezwyciężona dzięki partnerstwu Marissy. W jego przypadku na korzyść działał również czas – im więcej go dostawał, tym lepsze wrażenie sprawiał.
Pierwszy sezon The Good Fight nie utrzymał poziomu swojego poprzednika. Największym problemem okazali się nowi, co najwyżej poprawni bohaterowie, oraz zbyt duże przywiązanie do tych starych. Jasne, bardzo fajnie, gdy wracają starzy znajomi, ale gdy odbywa się to w każdym epizodzie, ten zabieg traci na mocy. Problemem okazała się również fabuła. Główna afera z Rindellami w roli głównej wcale ciekawa nie była, romans Lucci to najgorzej poprowadzony wątek, a na sprawy kancelaryjne pary wystarczyło przez siedem odsłon. W ogólnym rozrachunku produkcję ogląda się mimo wszystko dobrze, a jako całość pierwszy sezon w skali dziesięciostopniowej oceniłbym na siedem. Potencjał tego serialu wydaje się wystarczająco duży, by nie skreślać go po premierowej serii. Należy w nim jednak poprawić parę aspektów, by z tworu solidnego The Good Fight przekształciło się w coś naprawdę dobrego.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Mateusz TutkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat