The Good Fight: sezon 1, odcinek 9 – recenzja
Dziewiąty odcinek The Good Fight potwierdza, że skupienie uwagi na sprawach prawniczych wychodzi produkcji na dobre. Tym razem jednak nie obyło się bez zgrzytów.
Dziewiąty odcinek The Good Fight potwierdza, że skupienie uwagi na sprawach prawniczych wychodzi produkcji na dobre. Tym razem jednak nie obyło się bez zgrzytów.
Self Condemned na papierze miał wszystko, by zapisać się w pamięci jako naprawdę udany epizod. Dwa wątki związane z pracą adwokata, w tym jeden dotyczący lubianej i wyrazistej postaci Colina Sweeneya. W drugim zaś brylowała Jane Lynch. Na jakość tej odsłony pozytywnie wpływa także brak rozterek miłosnych Lucci. Mam nadzieję, że w recenzji finału będę mógł powtórzyć to zdanie.
Jak już wspomniałem, w tym tygodniu osobistością powracającą z oryginału jest Colin Sweeney i… mam z tym występem jeden problem. Nie odnosi się on do odtwarzającego tę rolę Dylana Bakera, gdyż aktor wywiązuje się ze swojej pracy tak samo dobrze jak poprzednio. Bardziej nie spodobało mi się wprowadzenie tego bohatera do spin-offa. O ile do tej pory chwaliłem The Good Fight za swoją niezależność względem Żony idealnej, tak w tym przypadku wydaje mi się, że widzowie niezaznajomieni z wcześniejszą produkcją mogą czuć się nieco zagubieni. Dopiero pod koniec odcinka wyjaśnia się pobieżnie, przez pryzmat jakiego wydarzenia wszyscy patrzą krzywo na Colina.
Mieszane uczucia mam również względem sprawy tygodnia, w którą zamieszany jest biznesmen. Z jednej strony rozprawa była ciekawa i cały czas oglądało się ją z zainteresowaniem, ale parę wykorzystanych klisz mogło się już przejeść. Głównie chodzi o zeznania kochanki Sweeneya („ona na pewno jest po mojej stronie”) oraz niemożność wykorzystania świadka, który zakończyłby proces na korzyść protagonistów. Pochwała należy się za wykorzystanie Jaya przy sprawie. Zebrał materiał dowodowy, ale to nie on, a sztuczki prawnicze Adriana pozwoliły na zwycięstwo w sądzie. Tak, to dlatego, że główny świadek nie mógł zostać wezwany, a czarnoskóry prawnik wpadł na pomysł podczas jednej ze swoich poważnych rozmów z Diane, mimo wszystko rozwiązanie akcji zaliczam do pozytywów.
O wiele lepiej w Self Condemned wypadł wątek Maii i Lucci. Obydwie protagonistki spotkały się z agentką FBI w sprawie funduszu Rindellów. W tym wypadku młoda prawniczka składała zeznania, a Quinn wcieliła się w rolę jej adwokatki. Przesłuchującą agentką była Jane Lynch. Madeline Starkey to na pierwszy rzut oka bardzo miła osoba, ale koniec końców okazuje się, że w swojej robocie tylko odgrywa „dobrego glinę”. Nie dość, iż kobieta pytała o naprawdę odległe daty, to cały czas próbowała złapać Maię na kłamstwie, by umowa między nimi straciła ważność. Zachowanie agentki jest jednak całkowicie zrozumiałe, biorąc pod uwagę sprawę, którą się zajmuje (oraz wykonywany zawód). Rozmowa w całości angażowała dzięki pomysłowi z odgrywaniem wspomnień przesłuchiwanej. Dobrze wyszło ukazanie, jak zwodnicza jest pamięć ludzka. Dzięki temu zabiegowi twórcy igrają sobie z widzem. Skoro widzimy wspomnienia Maii, to zapewne ukazane w nich zdarzenia miały miejsce, prawda? Agentka Starkey cały czas jednak udowadniała, że tak nie jest. Wkurzało trochę urywanie wątków. Gdy rozmowa nie szła po myśli bohaterek, to zostawała (całkiem słusznie) zarządzana przerwa. Szkoda tylko, że po niej nie wracano do tematu wcześniejszego, a zaczynano nowy. Ta reguła nie sprawdziła się pod koniec, dzięki czemu otrzymaliśmy niezły cliffhanger. Przez to jednak wcześniejsza niekonsekwencja trochę bardziej raziła.
Przyczepię się również do scenografii. Możliwe, że ciasne lokacje spowodowane są ograniczeniami budżetowymi, ale który to już raz w tym serialu bohaterowie muszą rozmawiać na bardzo ciasnej przestrzeni? W poprzednich sytuacjach miało to jeszcze sens, dlatego przymykałem na ten detal oko, lecz teraz tak nie jest. Agentka, która zajmuje się głośną sprawą ma biuro, w którym ledwo mieszczą się trzy osoby. Oglądanie tych ciasnych pokoi trochę męczy.
Mimo wszystko Self Condemned to odcinek udany. Grający na kliszach, ale budujący podwaliny pod finał. Szczerze mówiąc, nie wiem, czego się po nim spodziewać. W tym wypadku The Good Fight jest produkcją trochę inaczej nieprzewidywalną niż pierwowzór, co niekoniecznie działa na korzyść młodszego serialu. Szerzej jednak będzie można wypowiedzieć się dopiero po seansie dziesiątego odcinka, na który jako wierny fan i tak nie mogę się doczekać.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Mateusz TutkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat