The Originals: sezon 5, odcinek 6 i 7 – recenzja
Kolejne odcinki The Originals to w końcu niespodzianki i emocje. Sezon zdecydowanie zwyżkuje.
Kolejne odcinki The Originals to w końcu niespodzianki i emocje. Sezon zdecydowanie zwyżkuje.
The Originals kontynuuje problemy antagonistów zaprezentowane w poprzednich odcinkach. Najgorzej wypada wizyta Grety u Antoinette i Elijah, która jest kolejną gatunkową kliszą wprowadzaną po linii najmniejszego oporu. Greta miała być wytrawnym graczem na poziomie Klausa, a momentami przypomina parodię czarnego charakteru bez krzty charyzmy i pomysłu, opartą jedynie na stereotypowych zagraniach. Jest to książkowy przykład stworzenia czarnego charakteru w oparciu o odpowiednie klisze, które jednak nie są dobrze przedstawione przez scenarzystów i kiepski casting. Trudno mi uwierzyć w to, że Greta jest mistrzynią zła i godną przeciwniczką dla Klausa. Nie ma w tym za grosz autentyczności pod kątem emocji, a fakt, że Elijah godzi się pójść na bój z Klausem, jest trochę kuriozalny. Przede wszystkim - w porządku, rozumiem jego motywacje, ale ślepe wykonywanie dziwnych rozkazów z miłości jest trochę głupie w kontekście postaci, która pomimo braku wspomnień, nadal jest kimś inteligentnym. A przecież nawet Antoinette wie, jaka jest Greta i to aż dziwne, że w obliczu wszystkich wydarzeń, ot tak nie sugeruje Elijah podejścia z roztropnością.
Gdy dochodzimy do spotkania z Haley, w końcu elementy układanki zaczęły odnajdywać swoje miejsce. Roman okazuje się nijaką postacią. Zwykłym, pustym stereotypem przystojnego dzieciaka, który jest manipulowany. Brak wyrazistości kolejnego antagonisty jedynie pogłębia problem tego sezonu, bo niezłe pomysły są marnowane kiepskim wykonaniem. A przecież Roman mógłby być kimś ciekawszym z uwagi na dylemat związany z Hope. A do tego trzeba jednak ciut lepszego castingu. Czasem odnoszę wrażenie,że twórcom kapitalnie wyszło obsadzenie ról Mikaelsonów (aczkolwiek ostatnio Freya traci przez słabo prowadzony wątek romantyczny, który nie ma większego znaczenia i jest zapychaczem), a im dalej, tym gorzej. A to jest odczuwalne w kontekście wszystkich sezonów, że są braki w tej dziedzinie. Choć są wyjątki, jak Jaime Murray w roli Antoinette - świetna aktorka idealnie dopasowana do roli, aczkolwiek czuć, że po dobrym początku nie zostaje jej potencjał wykorzystany. Została zepchnięta w tło jako "narzędzie" w wątku Elijah. A szkoda.
Pewne elementy odcinka 6 są przewidywalne. To dopiero się zmienia, gdy dochodzi do starcia Haley z Gretą. Wówczas twórcy wznoszą się na wyżyny, tworząc coś, co niewątpliwie będzie rozdzierać nie jedno fanowskie serce. Doskonale pokazana scena z Haley, na której oczach maluje się nadzieja na widok Elijah. By później zgasnąć, gdy ten okazuje się wrogiem. To w tym momencie są emocje - gdy postać, którą przyznaję, że nie lubiłem, ma ten swój ostatni zryw. Gdy umiera, zabierając ze sobą irytującą Gretę. To właśnie w takim momentach ten serial pokazuje siłę i buduje emocje.
Takim sposobem 7. odcinek to następstwo tej sytuacji. Dostajemy historię wyraźnie emocjonalną, nostalgiczną i sentymentalną. Tego typu rzeczy zawsze tak się kończą w tym serialowym uniwersum. Nie mogę powiedzieć, że wykonanie jest złe, ale raczej pod kątem emocjonalnym nie do końca je czuję. Wszelkie aspekty są poprawne, wydźwięk jest obecny, ale czegoś w tym brakuje. Być może to kwestia emocji Hope, w które jakoś nie mogę uwierzyć na ekranie. Cały sezon nie mogę przekonać się do tej postaci, której brak tej charyzmy Mikaelsonów. A do tego przecież dochodzi kwestia jej relacji z Klausem, która pod kątem emocjonalnym jest nierówna. Ma swoje lepsze i gorsze momenty. I tak naprawdę bardziej przekonuje, niż gniew i żałoba po śmierci Haley.
Problem pojawia się w momencie następstw śmierci Grety i Hayley, które wywołuje deja vu. Mam wrażenie jakbym obserwował powtórkę z jednego z poprzednich sezonów, jak wrogowie Mikaelsonów, którzy byli do nich bardzo podobni, tworzyli fanatyków dalej chcących realizować ich cele. Tutaj wygląda to podobnie, jak wampirzy terroryści walczą o czystość swojej rasy, atakując podczas pogrzebu. To takie typowe zagranie twórców tego serialu, które wydaje się odgrzewaniem schematu wykorzystanego zbyt dużo razy. Przesadnie wałkowanego. Na razie nie czuję, aby ten wątek miał jakiś sens w dalszych odcinkach, bo w tej grupie nie ma postaci, która może mieć charyzmę i osobowość godną antagonisty. Jeśli jednak się okaże, że ostateczne Antoinette jakoś macza w tym wszystkim palce, byłoby to ciekawe zagranie.
Intrygująca jest scena końcowa, w której Klaus i Elijah są uwięzieni w jednym pomieszczeniu. Taka jednak scena wystarczy, by zaintrygować, zaciekawić i przyciągnąć do ekranu. W końcu chcemy poznać odpowiedzi na pytania i dowiedzieć się, czy ostatecznie Elijah pomimo nieudanych prób odzyskał wspomnienia. To jedna z tych rzeczy, które dobrze wychodzą twórcom.
Utwierdzam się w przekonaniu, że 4. sezon The Originals był po prostu lepszym zwieńczeniem tej historii. To, co oferuje 5. seria, jest trochę niedopracowane, odtwórcze i pozbawione pomysłu i emocji. Dalej jest to dobra rozrywka i świetnie jest oglądać Caroline z Klausem, ale czuć spadek jakości.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1957, kończy 67 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1989, kończy 35 lat