The Orville: sezon 1, odcinek 4 – recenzja
Przyznaje, że The Orville zaczyna łapać wiatr w żagle. Choć 4. odcinek nadal jest za bardzo "startrekowy", zaczyna mieć to ręce i nogi. Są pozytywne momenty!
Przyznaje, że The Orville zaczyna łapać wiatr w żagle. Choć 4. odcinek nadal jest za bardzo "startrekowy", zaczyna mieć to ręce i nogi. Są pozytywne momenty!
Nadal mam problem z tym, że Seth MacFarlane z trudem szuka czegoś własnego w tym świecie science fiction. Na razie jest to wszystko za bardzo podrabiane ze Star Treka. A ten brak oryginalności tego serialu jest problematyczny, bo trudno dostrzec w nim jakąś oryginalność czy unikalność. Czuć jednak poprawę w tym odcinku, jak MacFarlane stara się szukać tej własnej drogi, która odseparuje go od naturalnych porównań. Częścią jego tożsamości zawsze był humor - ostry, soczysty i czasem obrazoburczy. I ja uwielbiam jego dziwaczne poczucie humoru z serialu Family Guy czy filmu Ted.Dlatego tym bardziej boli mnie The Orville, gdzie przeważnie jego żarty są bezpieczne, suche i schematyczne. Tak jakby MacFarlane albo sam próbował siebie ograniczać albo jest ograniczany przez "górę". W końcu to nie jest produkcja dla dorosłych, więc nie może jechać po bandzie. I tu czuć, że on nie czuje się dobrze w umiarkowanym humorze, dlatego nie wszystko tutaj działa. Niektóre gagi jednak miały sens i dobry humorystyczny wydźwięk. Kwestia Klydena w tym odcinku nawet mnie rozbawiła.
Fabuła odcinka po raz pierwszy w tym serialu potrafiła pobudzić szczerą ciekawość. Wielki statek, tajemnica, zagrożenie i bio-świat na pokładzie z nic nie wiedzącym społeczeństwem. Każdy etap rozwoju tej historii jest w pewnym sensie prosty i oczywisty, ale tym razem MacFarlane dobrze odgrzewa schematy gatunkowe. Tak tworzy się rozrywkę przyjemną, intrygującą i przede wszystkim interesującą. Tyczy się to też interakcji postaci, uczucia zagrożenia wobec Kelly (jej żartowanie z szefa złych nawet bawiło) czy Alary czy chęć osiągnięcia ostatecznego celu. Nie ma w tym nic oryginalnego ani odkrywczego, ale tym razem to bawi, to wciąga i daje emocje. Taką wisienką na torcie okazuje się krótka bitwa kosmiczna Orville'a ze złą rasą, o której już słyszeliśmy. Jest to wyraźna sugestia, że konflikt militarny jest jakimś większy wątkiem, który jeszcze będzie rozwijany.
Poprzedni odcinek pokazał nową drogę dla rozwoju The Orville, czyli poruszanie spraw ideologicznych, społecznych czy religijnych na przykładzie pozaziemskich ras, których problemy odwołują się do naszej rzeczywistości. Tak też jest tutaj, gdzie poruszane są kwestii wiary, społecznego ładu i odkrywanie tego, co leży poza naszym światopoglądem. A do tego mamy świetną i naprawdę sprawną technicznie realizację. Scena z otwarciem "dachu" nad światem, by mieszkańcy zobaczyli kosmos jest nie tylko emocjonująca i ważna, to jeszcze jest w tym niezły pomysł. Taka oznaka oryginalności. No i nie brak było niespodzianki. Pierwszy raz zaskoczyłem się w tym serialu, jak zobaczyłem występ... Liama Neesona. Nie wiem, jak twórcy udało się ukryć jego występ, ale brawa za to.
Jeszcze nie jest dobrze, ale czuć, że w bólach ta konwencja zaczyna się kształtować. Po pierwszych dwóch słabych odcinkach, trzecim niezłym, ten naprawdę jest dobry i wartościowy. Stanowi rozrywkę godną uwagi i obiecującą dalszy rozwój w przyszłości. Oby nadal szło to w tak dobrym kierunku.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat