Titans: sezon 1, odcinek 2 – recenzja
W drugim odcinku serialu Titans Robin wbije nożyce ogrodowe w krocze wroga. Jest tu tak mrocznie, że zapomniano o czymś istotnym - fabule.
W drugim odcinku serialu Titans Robin wbije nożyce ogrodowe w krocze wroga. Jest tu tak mrocznie, że zapomniano o czymś istotnym - fabule.
Jak tu mroczno, jak tu straszno! A zupełnie przy okazji tak przygnębiająco, że zapomniano o fabule. Niestety, drugi odcinek serialu Titans w porównaniu do naprawdę dobrze rokującego pilota staje się jeszcze nie spektakularną, ale na pewno wpadką. O ile pierwsza odsłona serii potrafiła umiejętnie operować poszczególnymi wątkami, o tyle Hawk and Dove to po prostu opowieść o komendancie melanżu, Hanku Hallu, i Dawn "no przecież cię nie zdradzam, głuptasku" Granger, którym w paradę wchodzą Dick Grayson i Rachel Roth. Nie do końca wiadomo, po co, ani z jakich to przyczyn twórcy postanowili zrezygnować z innych kierunków narracyjnych, jak choćby historii Starfire. Skoro samej akcji starcza na ledwie kilka minut czasu antenowego, to odpowiedzialni za produkcję dwoją się i troją w serwowaniu nam ekranowych zapchajdziur. Chwytają się przy tym wszystkiego - niezliczonych zapewnień, że bohaterowie są mroczni, bo przecież nikt o tym nie wie; sztucznie wydłużonych ujęć pokazujących keczup, który robi tu za krew na ścianie, a nawet odkrywania, że w Game of Thrones są - uwaga! - smoki. Fabuły jest tu tyle, co kot napłakał. Powiecie może, że przecież to superbohaterowie, że nie trzeba, że mają bić złoli ze Złol City. Istnieje jednak jeszcze coś takiego jak szacunek dla sposobu prowadzenia narracji, ktoś Was na pewno o nim uczył. Pani od polskiego, mama, Iron Maiden. Każde z nich oglądając Hawk and Dove mogłoby zejść na zawał.
Mordobicie, przypalanie ciała papierosem, rzucane z prędkością karabinu maszynowego bluzgi, próba kastracji, alkoholizm, problemy z erekcją, narkotyki - nie, to nie przepis Charlie Sheen na śniadanie mistrzów, ale pierwszych kilka minut drugiego odcinka Titans. Autorzy produkcji mocowali się tu z pomysłami na ekspozycję ekranowej brutalności, jakby ktoś przystawił im pistolet do głowy i kazał jak najszybciej zaprezentować dosłownie każdy jej wariant. Coś się zmieściło, resztę dopchano nogą, łopatą, wiertarką czy nożycami ogrodowymi, które Robin postanowi odłożyć na właściwe miejsce - w okolice krocza typów spod ciemnej gwiazdy. Sęk w tym, że to swoiste tango ze śmiercią w którymś momencie wyrwało się spod kontroli. Fabularna przemoc straciła swoje uzasadnienie, zamieniając się w wizualny cyrk. Krew leje się tu co prawda strumieniami, ale jej strugi migają nam przed oczami albo za wcześnie, albo za późno. W dodatku w roli siepaczy występują protagoniści, którzy pomiędzy rozkwaszaniem kolejnej twarzyczki pożartują z Khaleesi, zjedzą pizzę, zadzwonią do kamerdynera Batmana po finansową zapomogę na kontynuację studiów z brutalności, ewentualnie zapewnią się nawzajem, że mrok przetrącił im dojrzewanie. Gorzej tylko, że widz nie będzie nimi ani gardził, ani tym bardziej współczuł. Powód jest oczywisty: twórcy zapomnieli o tym, że odbiorca musi ekranowe postacie choć w jakiejś części zrozumieć.
Hawk and Dove w zamierzeniu miało najwidoczniej postawić na prostotę fabuły. Po seansie będziemy jednak mieć dziwne wrażenie z tyłu głowy, że ciężko cokolwiek o niej powiedzieć, skoro na ekranie jej po prostu nie było. Nie do końca wiadomo, dlaczego tytułowi bohaterowie okładają gangsterkę - mają taką moralną potrzebę? Nudzi im się? Robią to dla sportu? Jakaś chemia pomiędzy nimi co prawda jest, a i kontekst relacji z Dickiem zostaje nadany. Po kilku minutach ich wątek grzęźnie jednak w schematycznym korowodzie prawideł o tym, że życie boli. Robi się topornie, w czym pomaga przede wszystkim koncertowo nieudolna gra aktorska Alan Ritchson, który portretuje Hawka. Facet na ekranie wydaje się rozgarnięty jak kupa piasku, a fachu uczył go najwyraźniej Stephen Amell za swoich najlepszych lat. Pal już licho niewyraźną intonację głosu i powielanie tej samej minki; najgorzej jest tam, gdzie jego bohater nakrywa zalotników, Dicka i Dawn, a przecież robi to nie raz. Dobrze się bawicie? - zapyta sakramencko podirytowany. Przecież my tylko rozmawiamy, co u Bruce'a! - zdają się odpowiadać. Tego typu żenujących wstawek jest więcej, przy czym poziom ekranowej głupoty na sekundę czasu antenowego pobije zupełnie inna sekwencja. Detektyw Rohrbach wchodzi do swojego mieszkania, znajdując tam skuloną dziewczynę. Oczywiście jest dobrą Samarytanką, więc po chwili będzie leżeć na ziemi pocięta nożyczkami, nożami i jeszcze poturbowana kijem baseballowym. To w tej historii jest jeszcze jakaś rodzina wariatów? No nie może być. Bieda fabularna, aż piszczy.
Ten ekranowy letarg zaskakuje tym bardziej, że przecież twórcy na opowiedzenie historii całego sezonu mają jedynie 10 odcinków. Na razie bardziej niż rozwój akcji wydaje się ich interesować fakt, że Dove ma na sobie kostium z piórkami, który najprawdopodobniej zajumała Bogu ducha winnemu przedszkolakowi, wybierającemu się właśnie na andrzejkową imprezę. Dzięki takiemu podejściu fabuła ani na jotę nie posunęła się do przodu; zaserwowano nam - dosłownie i w przenośni - skok w bok. Jeśli z kolei szukaliście pocieszenia w łupance z przestępcami, to będziecie musieli solidnie rozjaśnić ekran; trudno cokolwiek dostrzec, gdy typy w ciemnych strojach tłuką się na tle czarnych ulic, czarnych budynków i jeszcze przy pomocy czarnych przedmiotów. Wiemy tylko, że po finałowej jatce Dove ma kopnąć w kalendarz. Przynajmniej nas o tym zapewnia, bo nam, widzom, trudno będzie dodać dwa do dwóch.
Nie zrozumcie mnie źle: Hawk and Dove to nie jest przykład dziełka zupełnie nieoglądalnego, które na każdym kroku trąci bylejakością. Boli jednak widoczna zwłaszcza na tle pilota przeciętność i wtórność tego odcinka, jakby już na tym etapie historii było wiadomo, że twórcy nie wyjdą poza trykociarski schemat podlany mordobiciem i dysputami o problemach nastolatków. Fabularne partactwo można jeszcze naprostować, wygładzić, przełożyć na właściwe tory; by tak się jednak stało, potrzeba czegoś więcej niż bombardowania nas nowymi postaciami i brania się za łby, gdy tylko się da. Mnóstwo tu easter eggów, które nawet pomimo koszulki z symbolem Supermana z biegiem czasu jawią się jak karykatury siebie samych - gdy Dawn pyta Dicka o Bruce'a, po raz wtóry, poczujemy się przez chwilę, jakby wkładano nas w imadło żenady. A przecież nie o to chodzi, by wizualno-nawiązaniowych orgazmów było tak wiele, że rozsadzą nam łeb. Raczej o odpowiedź na pytanie, czy pod tym całym zło-przygnębienio-mrokiem Titans są zupełnie nadzy, czy jednak nie.
Źródło: Zdjęcie główne: DC Universe
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat