fot. materiały prasowe
Głównym bohaterem filmu To Kill a Mongolian Horse jest Saina, jeździec z Mongolii Wewnętrznej, który próbuje utrzymać się na powierzchni w świecie, gdzie tradycja nie daje już żadnych gwarancji przetrwania. W dzień pracuje na farmie, w nocy bierze udział w pokazach konnych organizowanych dla turystów – to właśnie konie, kiedyś symbol wolności i dumy, stają się tu elementem komercyjnego spektaklu. Saina mieszka z ojcem, byłym jeźdźcem, który dziś jest obojętnym na wszystko, zadłużonym alkoholikiem. Relacja między nimi to mieszanka milczącej lojalności, żalu i bezradności. Bohater nie tylko próbuje utrzymać gospodarstwo i spłacić rodzinne długi, ale także pogodzić się z rozwodem i oddaleniem od dziecka, którego niemal nie widuje. W tym świecie każdy dzień jest próbą godnego przetrwania, a każdy wybór wydaje się wymuszony przez okoliczności.
Film w subtelny, ale bardzo sugestywny sposób ukazuje codzienność mieszkańców Mongolii Wewnętrznej jako realne, zmagające się z nowoczesnością społeczeństwo. Zimne, oszczędne kadry i niemal dokumentalne podejście do scen z życia w barakach, stajniach czy podczas występów, pozwalają poczuć rytm tej rzeczywistości: surowej, wymagającej i często niewidzialnej dla świata zewnętrznego. Jako widz niezaznajomiony z mongolską kulturą, miałam poczucie, że film wprowadza mnie w ten świat z szacunkiem i autentycznością, bez ubarwień, ale też bez uprzedzeń. Można tu zobaczyć, jak bardzo tradycyjny model życia – oparty na jeździe konnej, wspólnocie i silnych więzach rodzinnych – zderza się z komercją, ubóstwem i brakiem perspektyw. To doświadczenie nie tylko wzbogacające, ale i otwierające oczy na to, jak globalne zmiany dotykają miejsc i ludzi, o których na co dzień się nie myśli.
Obsada w To Kill a Mongolian Horse składa się z aktorów nieprofesjonalnych, co w połączeniu z dokumentalnym stylem zdjęć nadaje filmowi autentyczność, której nie da się wyreżyserować. Szczególnie wyrazista jest obecność prawdziwego Sainy, wcielającego się w samego siebie. Jego twarz, ruchy i milczenie niosą ciężar doświadczenia nie do odegrania. To, że nie mówi zbyt wiele, nie wynika z braku warsztatu, ale z wewnętrznego spokoju i zmęczenia, które są integralną częścią jego świata. Film operuje przede wszystkim obrazem – szerokie, zimne kadry i oszczędny montaż pozwalają widzowi zanurzyć się w surowym rytmie życia bohatera. Dźwięki są naturalne i nieprzerysowane, jak świst wiatru, odgłos kroków, ciche skrzypienie siodła. Dialogi, prowadzone po mongolsku i mandaryńsku, pojawiają się rzadko, ale są zawsze celne i prawdziwe, bez zbędnego patosu czy teatralności. Przez większość czasu dominuje cisza, która mówi więcej niż słowa. Całość przypomina raczej film dokumentalny niż klasyczną fabułę. To nie tyle opowiedziana historia, ile zanurzenie w czyimś życiu.
Jest to film, który nie podaje przesłania wprost, ale zostawia je gdzieś pomiędzy spojrzeniem bohatera a pustką mongolskich stepów. Tytuł staje się tu potężną metaforą – zabicie konia to jak zabicie własnej tożsamości, dumy i całego świata, przestającego mieć znaczenie w obliczu nowoczesności. Relacja Sainy z ojcem, tonącym w długach i alkoholu, mówi wiele o kryzysie męskości, tej milczącej, emocjonalnie wypłukanej, pozbawionej celu. Film opowiada o wykluczeniu ludzi, którzy nie nadążają za zmianami, a także o przetwarzaniu tradycji na coś, co dobrze wygląda w turystycznym folderze, ale traci swoją duszę. Po seansie zostają pytania: co zostaje z człowieka, gdy jego przeszłość przestaje mieć wartość? Czy można jeszcze żyć w zgodzie ze sobą, gdy wszystko wokół domaga się kompromisów?
Mnie ten film poruszył, choć nie w sposób oczywisty. Wciągnęła mnie brutalna, realistyczna codzienność bohatera i sposób, w jaki została opowiedziana – cicho, powoli, z szacunkiem. Szerokie kadry, zimna paleta barw i wymowne milczenie zapadają w pamięć bardziej niż jakikolwiek monolog. Takie kino ogląda się sercem. Ten film nie porwie każdego, ale zostaje pod powiekami przez swoją atmosferę i prawdę, której nie da się zagrać.
Poznaj recenzenta
Marta Karcz