Tron: Ares - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 10 października 2025Tron: Ares to powrót do franczyzy znanej z filmów Tron oraz Tron: Dziedzictwo. Kontynuacja miała swoją kinową premierę w październiku 2025 roku i nie dostarcza oczekiwanych wrażeń, budując raczej wrażenie zmarnowanej szansy.

Tron: Dziedzictwo nie było wybitnym filmem, ale wówczas Joseph Kosinski, późniejszy twórca hitów Top Gun: Maverick i F1, pokazał, że ma wyjątkowy zmysł do pokazywania widowiskowych rzeczy i opowiadania historii. Coś, czego Tron: Ares nie ma, ponieważ Joachim Rønning nie ma wizji na to, jak wykorzystać wizualny potencjał wirtualnego świata. Jego praca w nowym widowisku Disneya sprawia wrażenie odtwórczej, w której choć nie można odmówić efektowności i wizualnej fajności, można odnieść wrażenie, że jest to sztuczne i udawane. Tak jakby wszelkie sceny, które mają być „wow, to wygląda ekstra”, chciały za wszelką cenę wykrzyczeć do widza, że tak będzie, a gdzieś w tym czuć nieprawdę i dziwny brak większego pomysłu. Tak jak w Tron: Dziedzictwo wizualne „wow” wychodziło naturalnie i czuć w tym reżysera, który w kolejnych swoich filmach udowodnił tę umiejętność, tutaj jest zgrzyt. Problem w tym, że twórca Tron: Ares pokazał zagubienie w wielkich widowiskach już w filmie Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara, czyli najgorszej odsłonie franczyzy, więc czy naprawdę powinniśmy być zaskoczeni, że on po prostu nie ma tego, co potrzeba do takich historii?
Nie zrozumcie mnie też źle: sztuczność kreacji wizualnych pomysłów nie przekłada się na sztuczność wizualną filmu. Tron: Ares jest efektowny, czasem efekciarski i wizualnie piękny. Potrafi dostarczyć wrażeń swoją efektownością, ale zarazem jest przykładem zmarnowania szansy i niewykorzystania potencjału. Pomysł wyjściowy jest świetny: przenoszenie się postaci z Sieci do rzeczywistości, ale to jednocześnie wymagałoby głębszej wizji na widowiskowy spektakl, by nadrobić to, co generowała efektowność serii – Sieć i jej możliwości. A tego jest w Tron: Ares niewiele – zaledwie kilka scen na cały film, a zamiast tego twórcy nie mają wiele do zaoferowania. Koncept jest raz za razem marnowany, bo cały zamysł na to, co się dzieje w rzeczywistości, jest potwornie nudnym odtworzeniem schematu z Terminatora. Nawet sceny ataku statku z Sieci na miasto potrafią rozczarować, bo nie stoi za tym nic spektakularnego czy ciekawego, jak sugestia inwazji Sieci na świat ludzi, tylko coś rodem ze ślepego dążenia AI do wykonania dyrektywy zgodnie z serią Terminator. A przez to, pomimo sporadycznej efektowności, Tron: Ares nudzi jako rozrywka, bo oferuje dość oklepane motywy, mało akcji (nawet kwestia motorów pozostawia wrażenie czegoś niedogotowanego) i nawet w finale potrafi rozczarować marnowaniem potencjału.
Zarazem Tron: Ares ma mocny punkt, który sprawia, że każda scena staje się audiowizualnym spektaklem. Muzyka Nine Inch Nails, podobnie jak Daft Punk w Tron: Dziedzictwo, wznosi ten film na wyżyny, sprawiając, że w kinie nawet coś prostego, nudnego i oczywistego staje się ciekawe, angażujące i na swój sposób niezwykle klimatyczne. Dzięki temu te ograne sceny akcji bez większego pomysłu stają się lepsze, bo niezwykle energetyczna i dynamiczna muzyka nadaje im atmosfery, stylu, charakteru i sprawia, że nieraz ciarki przejdą po plecach z wrażenia. Jednak podobnie jak w Tron: Dziedzictwo, to wrażenie działać będzie głównie w kinie, gdy nagłośnienie wzmacnia ten efekt w danym momencie, a po seansie, choć docenimy muzykę, jakość scen pozostawi mieszane odczucia. Na szczęście soundtrack Daft Punk żyje popularnością po dziś dzień w oderwaniu od filmu i tak też pewnie będzie z Nine Inch Nails, którzy wykonali kawał dobrej roboty, pokazując, jak muzyka filmowa zmienia odbiór w danym momencie.
W poprzednich dwóch częściach oglądaliśmy wydarzenia w Sieci. Rzeczywistość była ograniczona, ale historia była osadzona zawsze w tej samej Sieci. Mieliśmy więc coś, co miało określone ramy, czarnych charakterów i styl, który pomagał nadać franczyzie jej unikalność, bo nic nie ma takiego wizualnego charakteru jak sceny w cyfrowym świecie. Naturalną ewolucją zasugerowaną na końcu dwójki było przeniesienie do rzeczywistości, ale brak pomysłu na to zmarnował to, co mogło być wyjątkowe i charakterystyczne dla serii. A same powiązania z nią są sporadyczne – główni bohaterowie jedynki jedynie wspomniani lub widoczni na zdjęciach, a Sam Flynn w wykonaniu Jeffa Bridgesa zalicza zaledwie cameo. I to takie trochę uwłaczające dla tej franczyzy, bo osoba, którą tutaj widzimy, nie ma nic wspólnego z Flynnem: z jakichś niewiadomych przyczyn reżyser kazał Bridgesowi grać go, jakby był swoją kultową postacią z Big Lebowski. Jest to dziwne, momentami kuriozalne i niepotrzebne. Jak można tworzyć kontynuację w taki sposób, rezygnując z jej atutów?

Świat Sieci zawsze pokazywał postacie w sposób normalny, ludzki, więc nie mieliśmy poczucia, że ta sztuczna inteligencja jest jakaś nieprawdziwa. Tron: Ares przenosi widza do Sieci stworzonej przez Juliana Dillingera, który tworzy Aresa jako idealnego obrońcę i wojownika. Problem polega na tym, że twórcy filmu podjęli decyzję niszczącą tę historię w bardzo dziwny sposób: uznali, że postacie z tej Sieci będą zachowywać się jak nieludzkie roboty, czyli mamy świadomą sztuczność AI, która daje widzom nudnych bohaterów i jeszcze bardziej nieciekawych złoczyńców. Dlatego Jared Leto snuje się po ekranie i wygląda, nie mogąc mieć nic do zaoferowania – podobnie jak zresztą każdy w tym filmie, bo czasem można odnieść wrażenie, że reżyser zapędził się i uznał, że wszyscy będą mało ludzcy. Kłopot w tym, że jak mamy takiego Aresa i grupę pustych, ekstremalnie powierzchownie (nawet w kontekście hollywoodzkich filmów rozrywkowych!) zarysowanych postaci, to nie za bardzo jest możliwość, by się zaangażować. Można krytykować Tron: Dziedzictwo za wiele rzeczy w kontekście scenariusza i postaci, ale tam Garrett Hedlund oraz Olivia Wilde mieli przynajmniej bohaterów, którzy byli „jacyś”, a w porównaniu do Tron: Ares byli ciekawi, sympatyczni i potrafili wciągnąć w ten świat. Jared Leto i spółka pod tym kątem ponoszą niezwykłą porażkę. Są nieciekawi, a poruszane przez nich filozoficzne rozmyślania o życiu wypadają cringe'owo i są zwyczajnie niepotrzebną fanaberią, która może wywołać śmieszność. Na papierze to wszystko ma sens i lepszy reżyser mógł z tego zrobić coś o wiele lepszego.
Tron: Ares w jakimś stopniu można nazwać jednym z większych rozczarowań 2025 roku, a nawet ostatnich lat. W związku z tym, że ta franczyza ma gigantyczny potencjał, który został nieźle rozbudowany w Tron: Dziedzictwo, a tu na papierze fajnie zasugerowany, to też zmarnowana szansa na to, by coś wyjątkowego było rozwijane na ekranie. Pomimo sugestywnej sceny po napisach to raczej koniec tej serii, bo opinie zabijają jakiekolwiek zainteresowanie tą produkcją, którą mogła mieć. Wielka szkoda.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaZastępca redaktora naczelnego naEKRANIE,pl. Dziennikarz z zamiłowania i wykładowca na Warszawskiej szkole Filmowej. Fan Gwiezdnych Wojen od ponad 30 lat, wychowywał się na chińskim kung fu, kreskówkach i filmach z dużymi potworami. Nie stroni od żadnego gatunku w kinie i telewizji. Choć boi się oglądać horrory. Uwielbia efekciarskie superprodukcje, komedie z mądrym, uniwersalnym humorem i inteligentne kino. Specjalizuje się w kinie akcji, które uwielbia analizować na wszelkie sposoby. Najważniejsze w filmach i serialach są emocje. Prywatnie lubi fotografować i kolekcjonować gadżety ze Star Wars.
Można go znaleźć na:
Instagram - https://www.instagram.com/adam_naekranie/
Facebook - https://www.facebook.com/adam.siennica
Linkedin - https://www.linkedin.com/in/adam-siennica-1aa905292/



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 60 lat
ur. 1972, kończy 53 lat
ur. 1969, kończy 56 lat
ur. 1977, kończy 48 lat
ur. 1965, kończy 60 lat

