foto. materiały prasowe
Uprowadzona dziewczyna rozpoczyna się od planszy informującej nas, że jest to film inspirowany prawdziwymi wydarzeniami. Słowo „inspirowany” jest moim zdaniem kluczowe, bo wydarzenia przedstawione na ekranie wymykają się często realizmowi, a relacje między bohaterami wydają się sztuczne do granic możliwości. James Kent wziął się za reżyserię produkcji o bardzo istotnym temacie, który często rozmywany jest na rzecz średniego thrillera i równie średnich atrakcji.
Historia pokazana na ekranie przedstawia losy Mary (Kate Beckinsale). Jej były mąż porywa córkę Aminę i ucieka z nią na Bliski Wschód. Zdeterminowana matka próbuje wszystkiego, by ukochane dziecko wróciło do domu. Zawiązuje nawet sojusz z byłym marines i specjalistą od zaginięć dzieci, Robesonem (Scott Eastwood), który wchodzi z nią w układ – kobieta pomoże mu przy zleceniach, a on razem ze swoim wspólnikiem odnajdzie jej córkę bez pobierania od niej dużej zapłaty. Z czasem okaże się, że nie chodzi tylko o odnalezienie porwanego dziecka. W sprawę zamieszane są międzynarodowe organizacje, a czas gra na niekorzyść głównej bohaterki.
Chciałbym wrócić do postawionego powyżej zarzutu o rozmywanie ważnego tematu. To oczywiście się dzieje, bo przez długie fragmenty oglądamy thriller zrealizowany w stylu filmów podobnych gatunkowo z lat 90. Jednak moim zdaniem Kent oraz scenarzyści, Kas Graham i Rebecca Pollock, podchodzą do tych zagadnień z należytą powagą. Myślę, że zdają sobie sprawę z tego, jak trudnego zadania się podjęli, i kilkakrotnie przypominają, jak wielkim dramatem jest utrata dziecka. Produkcja całkiem ciekawie prezentuje moralne rozterki, które podsumować można pytaniem: „A co jeśli dziecku jest tam lepiej niż ze mną?”.
Podkreślam to celowo, żeby nie powstało wrażenie, że film całkowicie nie radzi sobie z tematem. Jednak nie zmienia to tego, że w trakcie seansu mocno doskwierała mi sztuczność w relacjach i brak chemii między postaciami. Mara na początku mieszka wspólnie z córką i chorym ojcem (Matt Craven), ale bardzo słabo ograno wszelkie wątki zahaczające o rodzinny dramat. Gdy bohaterowie rozmawiają o problemach, wypada to na podobnym poziomie, co polskie paradokumenty. Wydaje mi się, że nawet twórcy mieli tego świadomość, więc kobieta obowiązkowo poszło do łóżka ze świeżo poznanym marines. Jedna scena dialogowa wystarczyła i nie miało sensu prowokowanie kolejnych sytuacji, w których postacie musiałyby znowu ze sobą rozmawiać.
Uprowadzona dziewczyna nie ma dłużyzn, zatem nie ma nudy, ale tempo przez większość czasu jest mocno chaotyczne. W pierwszym akcie widzimy, jak bardzo Mara angażuje się w nagłośnienie sprawy porwań w Waszyngtonie, choć jest całkowicie rozdarta i emocjonalnie zniszczona. Zaraz potem film ekspresowo przechodzi w kino sensacyjne, w którym bohaterka działa w terenie. Po błyskawicznym treningu zaczyna zakładać peruki, strzelać z broni i odważnie przemierzać kolejne regiony – od Meksyku, przez Liban i Bejrut, po Albanię. W tym czasie widzimy całe mnóstwo chaotycznie zrealizowanych scen akcji i – co gorsza – powtarzalnych w znaczeniu fabularnym. Z czasem główna bohaterka staje się profesjonalną agentką, co znowu odziera całość z realizmu. Sam film zmienia się strukturalnie i tonalnie, ale na szczęście w trzecim akcie udaje mu się skupić na głównym wątku. Pojawiają się nawet emocje i napięcie.
W kinie wielokrotnie widzieliśmy dzieła o rodzicach gotowych zrobić wszystko, żeby uratować lub odnaleźć swoje dzieci. To trudny temat i nawet w tak średniej produkcji udaje się o te emocje zahaczyć. Niestety Uprowadzona dziewczyna to mocno schematyczny film bez wyrazistych postaci, w efekcie czego rozgrywający się dramat nie potrafi należycie zaangażować. Chociaż drugi akt ma swoje momenty, a finał jest naprawdę pozytywnym zaskoczeniem, to jednak jest jeszcze cała reszta fabuły, w której ważny wątek zostaje sprowadzony do schematycznej historii z dość sporą dawką słabo nakręconych scen akcji. Wplątanie w to domysłów na temat tego, że za wszystko może być odpowiedzialny rząd, mocno zwiększa stawkę, ale jeszcze mocniej ucieka od realizmu. Film Kenta jest niekonsekwentny i rozproszony tonalnie, przez co miesza dobre momenty z tymi absolutnie nieznośnymi.
Poznaj recenzenta
Michał Kujawiński