Netflix
Wiedźmin od Netflixa nie ma lekko. Po dobrze zapowiadającym się pierwszym sezonie jakość serialu zaczęła drastycznie spadać, sięgając dna w spin-offie zatytułowanym Wiedźmin: Rodowód krwi. Wtedy nawet najbardziej zagorzali obrońcy tej produkcji zaczęli się poddawać. Oliwy do ognia dolał Henry Cavill, który postanowił zerwać kontrakt i porzucić produkcję. Liczył na to, że Warner Bros. przywróci go do roli Supermana w DCU. Jak jednak wiemy, to się nie wydarzyło i aktor został na lodzie, bez żadnego projektu.
Ekipa amerykańskiego giganta streamingowego zaczęła gorączkowe poszukiwania zastępstwa. Padło na młodego australijskiego aktora – Liama Hemswortha, brata Chrisa Hemswortha, znanego z roli Thora. Fani nie byli zadowoleni. Po pierwsze, uważali, że Henry to idealny Geralt i jedyny pozytyw w tym serialu. Po drugie, twierdzili, że Liam jest zbyt przystojny. Twórcy jednak zapewniali, że ta zmiana wyjdzie produkcji na dobre. Czy faktycznie?
Wszyscy zastanawiali się, jak fabularnie zostanie wytłumaczona „nowa twarz” Geralta. Postawiono na najmniej skomplikowany sposób. Sezon zaczyna się od sceny, w której na jednym z targowisk mężczyzna opowiada historię o walce dzielnego wiedźmina z Kikimorą. W tej historii Geralt ma już nowe oblicze. Ten fragment pełni też funkcję wprowadzenia i streszczenia wcześniejszych wydarzeń.
Serial zaczyna wchodzić w finałową fazę opowieści. Nowy sezon bazuje na książce Chrzest ognia, w której Geralt wraz z grupą napotkanych po drodze wojowników wyrusza w podróż, by uratować Ciri przed cesarzem Emhyrem. Dostajemy trzy wątki, które powoli zaczynają się ze sobą łączyć: wiedźmin szuka swojej „córki”; Ciri wraz z grupą Szczurów stara się na nowo ułożyć życie, ukrywając przy tym, kim jest; Yennefer próbuje zjednoczyć rozbitą grupę czarodziejek, by stawić czoła nowemu zagrożeniu.
Teoretycznie wszystko wygląda dobrze. Niestety scenarzyści wciąż nie potrafią poruszać się po twórczości Sapkowskiego. A może jej nie rozumieją? Tam, gdzie ściśle trzymają się książek, produkcja się broni i wypada całkiem solidnie. Problem w tym, że dodają też bardzo dużo od siebie, a te nowe elementy nie wychodzą najlepiej. Wątek polityczny oraz ten związany z Yennefer to kompletne porażki – są nudne, nieangażujące i po prostu zbędne.
Rozumiem, że twórcom trudno było rozstać się z postacią graną przez Anyę Chalotrę, ale skoro uparli się, że ma pozostać jedną z głównych bohaterek, mogli jej wątek lepiej dopracować. Od pierwszych scen widać, że jest on sztucznie napompowany i niepotrzebnie nadano mu tak wysoką rangę. Nagle dostajemy jakąś walkę o władzę wśród czarodziejów i ich wewnętrzną wojnę, która jest zbędna i nie niesie ze sobą żadnej wyczuwalnej dla widza stawki. Samo stwierdzenie, że „toczy się walka o losy świata”, nie wystarczy, by nas zaangażować. Trzeba to jeszcze dobrze napisać, a ekipa Lauren S. Hissrich tego nie potrafiła. Tak pogmatwali tę część historii, że nie da się jej uratować. Całość jest mocno sztampowa i po prostu rozczarowująco nudna. Nie ma nic wspólnego z tym, co stworzył Sapkowski. A wystarczyło tylko nie udziwniać.
Yennefer w tym serialu nie jest na tyle ciekawą i dobrze skonstruowaną postacią, by wciąż forsować ją jako jedną z głównych bohaterek. Można było spokojnie zepchnąć ją na drugi plan, co produkcji by tylko pomogło.
Podobnie jest z wątkiem Ciri i jej nową „rodziną”, czyli bandą znaną jako Szczury. Jej członkowie są nijacy, choć istniała ogromna szansa, by podkreślić ich różnorodne charaktery i wprowadzić trochę młodzieńczego szaleństwa. Zwłaszcza że to grupa złodziejaszków, która teoretycznie mogłaby przeprowadzać ekscytujące włamania. Niestety robią to bardzo nieudolnie. Winę ponoszą scenarzyści – dostali wszystkie potrzebne narzędzia, ale kompletnie nie potrafili z nich skorzystać. I choć Freya Allan nauczyła się kilku efektownych sekwencji walki mieczem, które wypadają ciekawie, toną one w morzu banalnych scen z udziałem jej kompanów.
Wiem, że wszystkich najbardziej ciekawi, jak w nowej roli radzi sobie Liam Hemsworth. Ku mojemu zaskoczeniu całkiem nieźle. Choć może to efekt moich niskich oczekiwań. Aktor w zupełnie inny sposób podszedł do postaci Geralta. Największą zmianą jest brak charakterystycznego warczenia przy każdym słowie, które było znakiem rozpoznawczym Cavilla. Nowy wiedźmin jest bardziej fizyczny – może nawet bardziej szlachetny, jeśli w ogóle można tak o nim powiedzieć. Już pierwsza scena walki z Kikimorą pokazuje, że aktor przeszedł solidny trening kaskaderski, by samemu realizować skomplikowane sceny. Z łatwością wchodzi w buty Cavilla, choć pod względem postury jest od niego wyraźnie mniejszy.
Będę z Wami brutalnie szczery – widz szybko zapomina, że Geralt ma nową twarz. Ta zmiana jest tak nieinwazyjna, że łatwo ją akceptujemy i przyzwyczajamy się do niej.
Ten sezon ma jednak jedną prawdziwą gwiazdę – Sharlto Copleya jako postrach wiedźminów, Leo Bonharta. To, jak aktor portretuje na ekranie tego psychopatę, czerpiącego chorą przyjemność z odbierania życia, jest absolutnie magnetyczne. Każdą scenę z jego udziałem chce się po prostu oglądać. Gdyby każda postać była tak dobrze napisana i zagrana, Wiedźmin byłby dziś w zupełnie innym miejscu. To jeden z tych nielicznych przypadków, gdy mocne odejście od książkowego pierwowzoru wcale nie boli.
Świetnie wypada też Laurence Fishburne, który dołączył do obsady jako wampir Regis. Widać, że aktor dobrze czuje się w tej roli i nadaje jej własny charakter. Jego interpretacja w pełni mnie przekonuje.
Oglądając nowy sezon Wiedźmina, odniosłem wrażenie, że spuszczono trochę powietrza z tego balonika. Fala krytyki, z jaką produkcja się spotkała, oraz słabe oceny sprawiły, że Netflix przestał się nią tak intensywnie interesować. Serial spadł z piedestału, a dzięki temu twórcy mogli sobie pozwolić na odrobinę więcej swobody. Efektem jest ciekawie zrealizowany i artystycznie dopracowany piąty odcinek.
Muszę też powiedzieć kilka ciepłych słów o warstwie wizualnej. Widać, że serial miał większy budżet, bo efekty specjalne i sceny walk nie wyglądają tanio. Problem w tym, że mamy tu jakby dwa światy: zrealizowane z rozmachem sceny batalistyczne oraz sztucznie wyglądające sceny nagrywane w pomieszczeniach. Różnica jakości aż razi w oczy. Nie wiem, z czego wynika tak drastyczny przeskok.
Czwarty sezon Wiedźmina wypada lepiej niż poprzedni. Duża w tym zasługa aktorów, którzy starają się wykrzesać ze swoich postaci wszystko, co tylko się da. A ponieważ mamy do czynienia z doświadczonymi artystami, potrafią oni wycisnąć zaskakująco dużo z tego, co dali im scenarzyści.
Zbliżamy się do końca tej opowieści. Przed nami ostatni sezon. Jeśli utrzyma poziom obecnego, może uda się choć trochę zatrzeć niesmak, jaki pozostawił poprzedni i kompletnie nieudany spin-off.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiRedaktor naczelny naEKRANIE.pl. Dziennikarz filmowy. Publikował między innymi w: Wprost, Rzeczpospolita, Przekrój, Machina, Maxim, PSX Extreme. Fan twórczości Terry’ego Pratchetta. W wolnym czasie, którego za dużo nie mam, gram na PS4, czytam komiksy ze stajni Marvela i DC, a jak nadarzy się okazja to gram w piłkę. Można go znaleźć na: