Wiedźmy w zawieszeniu
Po kilku początkowych odcinkach trzeciego sezonu American Horror Story byłem zachwycony, a wszelkie obawy o to, że zaniknie mroczny, psychodeliczny klimat, jakim do tej pory cechował się serial, zostały rozwiane. Teraz, bliżej końca serii, mój entuzjazm powoli zaczyna opadać. Do Asylum jednak sporo brakuje.
Po kilku początkowych odcinkach trzeciego sezonu American Horror Story byłem zachwycony, a wszelkie obawy o to, że zaniknie mroczny, psychodeliczny klimat, jakim do tej pory cechował się serial, zostały rozwiane. Teraz, bliżej końca serii, mój entuzjazm powoli zaczyna opadać. Do Asylum jednak sporo brakuje.
Od strony technicznej jest bardzo dobrze. Aktorzy grają na wysokim poziomie, zdjęcia, chociaż często nietypowe, do spółki z muzyką starają się budować odpowiedni klimat, ale wszystko to przestaje mieć znaczenie, kiedy widz zda sobie sprawę, że każdy z tych elementów stanowi fragment nałożonej na serial maski, która ma jedynie wywoływać złudzenie zwichrowanej, ponurej atmosfery. Tej niestety gdzieś po drodze "się umarło", a kilka krwawych scen z kamerą ukazującą bohaterów do góry nogami to tylko marne próby jej reanimacji.
Nie wiem, czy jest to spowodowane podjętą tematyką i wiedźmy zwyczajnie nie mają takiego potencjału co zakład dla obłąkanych, czy też może wyjściem z ciasnych murów szpitala na dużo bardziej rozległy teren działań, ale pod względem nastroju Coven koniec końców może przegrać nawet z pierwszym sezonem. Problemem trzeciej serii jest w dużej mierze to, iż żaden bohater nigdy tak naprawdę nie jest zagrożony, gdyż posiada "ubezpieczenie" na wypadek śmierci. Kiedy niefortunnie zdarzy się komuś skonać, to w niedługim czasie w magiczny sposób powraca do świata żywych. Co prawda znajdą się postacie, które zginęły na dobre, ale one znowuż nie były szczególnie istotne dla fabuły, a tym samym mało kogo obchodziły. Nie da się zbudować napięcia i narastającej atmosfery zagrożenia, kiedy śmierć jest tylko stanem przejściowym i nawet duchy w formie cielesnej chodzą sobie spokojnie po świecie.
Oglądając "The Magical Delights of Stevie Nicks", nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że historia tak naprawdę cały czas stoi w miejscu, a jeśli rusza do przodu, to bardzo nieznacznie. Cały konflikt pomiędzy Fioną a Marie jak dotąd ogranicza się do kilku wzajemnych makabrycznych podarunków. Miała być wielka wojna, skończyło się na rozejmie. W innych wątkach jest podobnie: Cordelia traci wzrok, by za chwilę go odzyskać, a pozostałe wiedźmy toczą bezsensowną walkę o to, kto zostanie następną Najwyższą. Nic z tego nie wynika, a przedstawione wydarzenia zdają się nie posiadać żadnego jasno określonego celu.
W konsekwencji najciekawsze są same relacje między bohaterami oraz odkrywanie kolejnych kart z ich przeszłości. Dziesiąty odcinek pozwala widzom bliżej poznać postać Laveau, a także lepiej zrozumieć jej motywacje. Sekret długowieczności czarnoskórej szamanki związany jest z jednym z bogów-duchów z wierzeń Voodoo, Papa Legbą, strażnikiem granicy między światem żywych i umarłych. To on w dużej mierze napędza recenzowany epizod, pojawiając się w najciekawszych scenach i przypominając, że wciąż oglądamy produkcję grozy.
[video-browser playlist="633791" suggest=""]
Mieszane uczucia budzi z kolei sama Fiona. Zupełnie jakby twórcy nie mogli się zdecydować, jakim charakterem chcą ją obdarzyć. Raz przedstawiana jest jako kobieta zła i żądna władzy, która jednak gdzieś w głębi serca posiada skromne pokłady dobroci, a chociaż nieszczególnie to okazuje, kocha swoją córkę. Innym razem zaś oglądamy ją jako zimną jędzę bez serca, pozbawioną jakichkolwiek ludzkich odruchów, która gotowa jest poświęcić życie własnego dziecka z egoistycznych pobudek. Poniekąd można to tłumaczyć jej panicznym lękiem przed śmiercią, odkrywającym przed światem słabe i tchórzliwe oblicze Goode, ale i tak trochę to zgrzyta. Pewne cechy osobowości powinny być obecne zawsze, bez względu na sytuację, a nie tylko wtedy, gdy jest to akurat wygodne dla scenarzysty.
Zaskakuje Nan, która nie jest taką grzeczną i niewinną dziewczynką, jak można było sądzić. Tej strony jej natury nie dane nam było wcześniej poznać. Tkwi w niej pierwiastek zła, potrafi być równie niebezpieczna co jej koleżanki, czemu zresztą daje wyraz. To z pewnością jeden z pozytywniejszych akcentów "The Magical Delights of Stevie Nicks".
Doskwiera natomiast brak Delphine, która zawsze wprowadzała do serialu sporo humoru, nawet wówczas, gdy była tylko stojącą na półce głową. Twórcy nie wykorzystali pełni potencjału, jaki drzemał w tej bohaterce, a tym bardziej talentu Kathy Bates. Gesty, doskonała mimika i jeszcze lepsza modulacja głosu sprawiały, że oglądanie popisów tej aktorki było czystą przyjemnością. W recenzowanym odcinku Lalaurie zabrakło, a jeśli jeszcze pojawi się w przyszłości, to raczej na krótko. A szkoda.
Serial nadal poniżej pewnego poziomu nie schodzi, dostarczając nielichej rozrywki, ale spadek formy jest wyraźnie odczuwalny. Zawsze pozostaje nadzieja, że finałowe epizody wzniosą Coven na wyżyny, aczkolwiek jest ona dość nikła. Poprzednie sezony skutecznie udowodniły, że Ryan Murphy niespecjalnie radzi sobie z domykaniem opowiadanych przez siebie historii, więc nie ma co liczyć na zmianę w tej akurat kwestii. Nie jest źle, ale mogło być dużo lepiej.
Poznaj recenzenta
Marcin KargulDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1977, kończy 47 lat