Wikingowie: sezon 6, odcinek 10 - recenzja
Wikingowie kończą jeden z finałowych etapów 6. sezonu, bo oto ostatni odcinek sezonu 6A. Odcinek, który niewątpliwie wzbudzi kontrowersje.
Wikingowie kończą jeden z finałowych etapów 6. sezonu, bo oto ostatni odcinek sezonu 6A. Odcinek, który niewątpliwie wzbudzi kontrowersje.
Wikingowie mieli skończyć sezon 6A z przytupem, ale ponownie się nie udało. Zapowiedzi wielkiej inwazji Rusi nie spełniają oczekiwań, bo odcinek po raz kolejny skupia się na absurdalnych wątkach, które nie mają żadnego sensu. To, co scenarzysta zrobił z królem Haraldem w tym odcinku, woła o pomstę do nieba. Nie dość, że zniszczyli postać sytuacjami niepasującymi do charakteru i rozwoju bohatera, to jeszcze doprowadzili do totalnie wyjętej z kapelusza decyzji, która nie ma najmniejszego sensu. Harald ma wszystko, a nagle zachciewa mu się drugiej żony Bjorna, więc porywa ją i gwałci. To całkowicie jest sprzeczne z charakterem postaci, jego kodeksem honorowym i zasadami, jakimi się kierował. Z wszystkim, co przez te sezony widzom pokazano na jego temat. Bez żadnej motywacji, sensu i logicznego usprawiedliwienia tego czynu. Stworzono konflikt Haralda z Bjornem, który przypomina zabawę dzieci w piaskownicy. Jest szyty grubymi nićmi, nieprzekonujący, naciągany i po prostu głupi. Zwłaszcza w obliczu zagrożenia, które w nonsensowny sposób jest lekceważone przez Haralda. Nie ma w tym za grosz spójności. Oby śmierć Haralda, która wydaje się prawdopodobna, zakończyła ten wątek, który praktycznie popsuł pół odcinka.
Ten odcinek ma bardzo ogromny problem z rytmem, który jest ciągle zaburzany przez wątpliwej jakości zabiegi artystyczne. Gdy dochodzi do bitwy, na którą widzowie czekają praktycznie od początku 6. sezonu (albo i wcześniej, w końcu trailer to zwiastował), reżyser nie jest w stanie iść za ciosem - nie umie wzmagać emocji, budować coraz większego napięcia i wykorzystywać sceny akcji do opowiadania historii. Wręcz przeciwnie - co chwilę jesteśmy wybijani z rytmu metaforycznymi zabiegami lub retrospekcjami, które nie sprawdzają się pod kątem pomysłu, realizacji czy celu. Przerywanie bitwy po to, by pokazać, jak Ivar z Bjornem rozmawiają sobie na plaży o swoim konflikcie może na papierze wyglądało poprawnie, ale w odcinku nie ma żadnego sensu. Wikingowie to serial rozrywkowy, a nie kino moralnego niepokoju, a już kilkakrotnie widzieliśmy, że tego typu zabiegi są fatalnie prowadzone i tym razem nie jest inaczej. Przecież podobny "symboliczny" zabieg został wprowadzony w bitwie w 5. sezonie w kwestii Lagerthy, Astrid i biskupa granego przez Jonathana Rhysa Meyersa. Tam to nie działało i było tragicznym przykładem nieudanego eksperymentu, tak jest i teraz. Twórcy powinni wyciągnąć wnioski, że niepotrzebnie przekombinują ten temat.
Gdy już dochodzi do nakręcenia samej walki, Wikingowie oferują przyzwoitą rozrywkę. Czuć budżet, jakiś pomysł i nawet jeśli inspiracje Szeregowcem Ryanem stają się zbyt dosłowne i niepasujące do epoki, w ogóle to nie przeszkadza, bo w końcu coś się dzieje. Bitwa sprawia, że w końcu jest w tym rozrywka, którą ten serial zawsze dostarczał. Kiedyś Wikingowie raczyli widzów dobrą historią i świetnymi scenami akcji. W 6. sezonie mamy jedynie przeciętnie prowadzoną, rozwleczoną fabułę i całkiem niezłą scenę batalistyczną. Oczywiście, jeśli byśmy rozkładali ją na czynniki pierwsze, znajdą się mniejsze lub większe niedociągnięcia i naciągnięcia, ale nie zmienia to wydźwięku, jaki pozostaje po tych scenach.
Wikingowie raczą widzów scenami, które po raz kolejny są zbyteczne. Poza wątkiem Haralda mamy oczywistą i przewidywalną rzecz związaną z Gunnhildą, która traci dziecko Bjorna. Trudno odczuwać emocje, gdy bohaterka w sposób absurdalny i pomimo rad, nie oszczędza się i traci dziecko. Cały zamysł pewnie mógłby być przedstawiony z sensem i wiarygodnie, a tak wydaje się totalnie wymuszony i niepotrzebny.
Największy kłopot w tym, że wszystko, co jest dobre w tym odcinku traci znaczenie przez idiotyczną śmierć Bjorna, która ma związek z artystycznym bełkotem wprowadzonym przez twórców w kilku ważnych scenach. Mamy kulminację bitwy, Bjorn się rozkręca, a w tle gdzieś kołata myśli, że zaraz dostanie koronę Haralda i będzie ciekawie. Pojawienie się znikąd Ivara i śmierć Bjorna z jego ręki jest tak samo wielkim nieporozumieniem, jak śmierć Lagerthy ze strony Hvitserka (notabene najbardziej niedorzeczna i szybka przemiana postaci...). Problem polega na tym, że jak kwestia Hvitserka w tym wszystkim miała jakiś iluzoryczny sens, tak tutaj teleportowanie się Ivara - kaleki, który nie może normalnie chodzić - w centrum pola bitwy jest zabiegiem bezmyślnym. Nie ma w tym nic przekonującego, bo nie ma ono za grosz wiarygodności. Jeśli twórca tak bardzo chciał, aby Bjorn zginął z ręki Ivara, mógł pewnie to zrobić na milion innych sposobów, a wybrał coś, co było w zamiarze zabiegiem artystycznym, głębokim i pewnie wyjątkowym, a w praktyce jest nielogicznym festiwalem kiczu.
Wikingowie cierpią przez to, że jest to serial autorski jednego człowieka. Nie ma on standardowego pokoju scenarzystów, w którym grupa ludzi obrzuca się pomysłami, więc najwyraźniej Michael Hirst ma taką pozycję, że nikt mu nie powie: nie, ten pomysł jest idiotyczny, zróbmy to inaczej. Sezon 5. był tego idealny dowodem i jak sezon 6A przez większość czasu był poprawny, przeciętny, nie irytował czymś spektakularnym, ale pod koniec wszystko wróciło do "normy". Każdy, kto pamięta pierwsze sezony mające mniej odcinków wie, że tego typu dziwactw i absurdalnych decyzji tam nie było. Ten serial osiągnął dobrą jakość i popularność dzięki temu, jaką formę rozrywki oferował. Finał sezonu 6A pokazuje, że nie ma wielkiej nadziei na poprawę sytuacji przed końcem.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat