Wychowane przez wilki: sezon 1, odcinek 1-6 - recenzja
Po ponad 50 latach Ridley Scott powraca z nowym projektem na mały ekran. Czy jest się z czego cieszyć? Czy ten wielki reżyser ma jeszcze coś ciekawego do powiedzenia? Sprawdzamy serial Wychowane przez wilki.
Po ponad 50 latach Ridley Scott powraca z nowym projektem na mały ekran. Czy jest się z czego cieszyć? Czy ten wielki reżyser ma jeszcze coś ciekawego do powiedzenia? Sprawdzamy serial Wychowane przez wilki.
Wychowane przez wilki jest pozycją skierowaną do najbardziej hardcorowych fanów science fiction. Widać to już po pierwszym odcinku wyreżyserowanym przez Scotta, w którym na planetę Kepler-22b przylatuje para androidów, mająca za zadanie zaludnić planetę i zrobić z niej drugą Ziemię. Oczywiście w wersji 2.0 – wszyscy, nie zważając na religię czy kolor skóry, będą żyć w harmonii. Na statku znajduje się kilka zamrożonych zarodków ludzkich, które mają być wychowane w myśl nowych zasad. Czy jednak roboty mogą rozwinąć w sobie instynkt rodzicielski? Czy jest to coś, co można w nich zaprogramować? Na te pytania, przynajmniej w pierwszych odcinkach serialu, stara się odpowiedzieć scenarzysta Aaron Guzikowski. W jego wizji Ziemia została zniszczona przez wojnę religijną. Wyznawcy Słońca, którzy wyglądają jak skrzyżowanie Templariuszy z żołnierzami ze Starship Troopers, zniszczyli naszą planetę, starając się wyplenić ateistów. W imię swojego boga zniszczyli wszystko, wierząc, że za walkę z przeciwnikiem zostaną wynagrodzeni. Oczywiście Guzikowski nie powstrzymuje się od stosownego komentarza, pokazując obłudę osób stojących wysoko w hierarchii oraz kompletny brak zdolności przywódczych w czasie kryzysu. Jednak główny nacisk w swojej opowieści kładzie na ukazanie budowy nowego świata. Matka (Amanda Collin) i Ojciec (Abubakar Salim) niczym Adam i Ewa starają się zbudować raj. Tyle że ziemia ta jest pełna niebezpieczeństw, a opieka nad dziećmi nie jest łatwa. Dlatego serial rozpoczyna się od zdania: „Wszystkie złe rzeczy, które się wydarzyły, nie były ich winą”, co automatycznie sugeruje nam, że ta opowieść nie skończy się dobrze. Wydarzenia obserwujemy początkowo z perspektywy Campiona (Winta McGrath), najsilniejszego z dzieci urodzonych z zarodników na na nowej planecie. Widzimy, jak uczy się sztuki przetrwania oraz relacji międzyludzkich. Jak można się domyślić, nie są to najzdrowsze wzorce, co dość szybko zaczyna odbijać się na chłopcu, który żyje w ciągłym przekonaniu, że jest kimś bardzo wyjątkowym. Każdy, kto będzie myślał inaczej lub da mu odczuć, że jest w czymś lepszy, będzie później traktowany jako zagrożenie.
Jako że spokój w raju nie może trwać wiecznie, po pewnym czasie pojawiają się nim wyznawcy słońca. To osoby przekonane o swojej wyższości. Szybko starają się wykorzystać dobroć i ufność swoich gospodarzy, co aktywuje w Matce protokoły, o których nawet nie wiedziała. Kompletnie zmienia to jej nastawienie do powierzonej przez twórcę misji.
Pilot serialu wyreżyserowany przez Ridleya Scotta jest bardzo ciężki. By go ukończyć, potrzeba ogromnej wiary w ten serial. Ostre teologiczne tony, w jakie miejscami wchodzi, mogą wielu potencjalnych widzów odstraszyć. Zwłaszcza tych, którzy wolą lżejsze produkcje science fiction. Zwrócicie uwagę na ukazanie mitraistów jako podżegaczy wojennych, którzy wyruszają z misją, by zmiażdżyć ateistów w imię Sola, ich boga. Są zasadniczo świętymi krzyżowcami z kosmosu, co sugerują ich zbroję, przekonanymi w słuszność swojej wiary. Opowiadają się za cnotliwym życiem, choć ich zachowanie bardzo często kompletnie zaprzecza głoszonym przez nich przekonaniom. Co ciekawe, twórcy nie pokazują tego za pomocą pompatycznych dialogów czy przemów bohaterów, a raczej poprzez ich zachowanie. Taki sposób najlepiej ukazuje ową dwulicowość i zostaje dłużej w pamięci niż wygłaszane puste frazy. Zresztą to, że zarówno Ridley Scott, jak i scenarzysta Aaron Guzikowski nie są fanami fanatyzmu religijnego, wiadomo od dawna i nie powinno to nikogo dziwić. Wystarczy spojrzeć na wcześniejsze produkcje Scotta.
Niemniej warto przeczekać, bo twórcy ładnie sobie ten serial rozplanowali – z każdym odcinkiem odkrywają coraz więcej kart i powoli wprowadzają nowych bohaterów. Nie robią tego od razu z dwóch powodów. Po pierwsze, mnogość wątków wprowadziłaby chaos, po drugie, zniknęłaby tajemniczość, która spowija ten świat. Widz nie musi od pierwszych minut wiedzieć, co stało się na Ziemi, czemu ludzie musieli ją opuścić, kto wysłał androidy z misją rozpoczęcia wszystkiego od nowa.
Uwagę od pierwszych minut przykuwa wygląd nowego świata – surowego i odpychającego, zupełnie nieprzypominającego planety marzeń. Jest piaszczysty, pełen skał i pyłu. Kompletne przeciwieństwo raju, jaki znamy z Biblii. Trzeba sobie jednak radzić z tym, co się ma. Życie to nie jest bajka, w której wszystko dostaje się podane na srebrnej tacy. Uczymy się na błędach, niekiedy bardzo dotkliwie. Niemniej Kepler-22b intryguje. Już w pierwszych minutach nasi bohaterowie znajdują szkielet jakiegoś potwora z ogromnymi ziębami, co sugeruje, że takie drapieżniki zamieszkują ową planetę i mogą się niedługo pojawić.
HBO Max, dla którego powstał ten serial, podobnie jak przy Grze o Tron postawiło na nieznaną praktycznie obsadę. Oprócz Travisa Fimmela, który podbił serca fanów rolą Ragnara w Wikingach, trudno jest tutaj o znaną twarz. I jest to moim zdaniem bardzo dobra decyzja pozwalająca widzowi w pełni zaangażować się w opowieść, ponieważ żadna z postaci nie jest obarczona skojarzeniami z innych produkcji.
Byłem bardzo mile zaskoczonym grą Amandy Collin, która perfekcyjnie wciela się w rolę Matki. Aktorce udało się ograniczyć ruchy mięśni twarz do niezbędnego minimum, by w sposób bardzo realistyczny wcielić się w androida. Jej gra jest niezmiennie przekonywująca. Podobnie zresztą jak partnerującego jej Salima. Wybór młodego Winta McGratha na chłopca wychowującego się z dala od innych ludzi wydaje się być strzałem w dziesiątkę. Już od pierwszych odcinków widz wyczuwa, że to jest tylko wulkan złych emocji, czekający na erupcję, i że przepowiednia, wygłoszona na samym początku serialu, dotyczy właśnie jego.
Z drugiej strony mamy zakon wyznawców Słońca, w którym wybijają się na razie jedynie dwie postaci, Marcusa i Sue, granych przez Travisa Fimmela i Niamh Algar. Są oni kompletnym przeciwieństwem Matki i Ojca. Często dają ponieść się emocjom. Nie analizują swoich kroków. Są bardziej wyznawcami zasady najpierw działaj, później myśl. Czujemy, że chcą dobrze, ale w tym przedstawieniu przypada im niestety rola czarnych charakterów, co widać coraz mocniej z każdym następnym odcinkiem.
Dużym problemem Wychowanych przez wilki jest bardzo wysoki próg wejścia w historię, gdyż mocniej angażuje dopiero w okolicach czwartego odcinka, co oznacza, że musimy przetrwać 3 godziny, nim akcja zacznie się składać w spójną całość. Jednak po sześciu odcinkach, które obejrzałem, muszę przyznać, że udało się Ridley’owi Scottowi i Aaronowi Guzikowskiemu stworzyć porządny dramat science fiction dla hardcorowców. Dla widzów znużonych cukierkowymi opowieściami typu The 100 lub tych, którzy poczuli się zawiedzeni trzecim sezonem Westworld.
Wychowane przez wilki będzie miał swoją premierę 4 września na HBO GO.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat