Wymarzony chłopak… do złożenia w 5 minut
Premierowy odcinek Coven pokazał, że serial nadal trzyma wysoki poziom i dostarcza zarówno ciekawej historii, jak i nieprzeciętnych bohaterów. Niemniej nie ocenia się książki po okładce, a w przypadku produkcji telewizyjnych - po premierze; w końcu niejednokrotnie już można się było przekonać, jak łatwo pogrążyć świetnie zapowiadającą się opowieść. Jednakże w przypadku trzeciego sezonu dzieła Ryana Murphy'ego wszystko wskazuje na to, że o jakimkolwiek zawodzie nie może być mowy.
Premierowy odcinek Coven pokazał, że serial nadal trzyma wysoki poziom i dostarcza zarówno ciekawej historii, jak i nieprzeciętnych bohaterów. Niemniej nie ocenia się książki po okładce, a w przypadku produkcji telewizyjnych - po premierze; w końcu niejednokrotnie już można się było przekonać, jak łatwo pogrążyć świetnie zapowiadającą się opowieść. Jednakże w przypadku trzeciego sezonu dzieła Ryana Murphy'ego wszystko wskazuje na to, że o jakimkolwiek zawodzie nie może być mowy.
Chociaż pierwszy epizod bardzo przypadł mi do gustu, to odniosłem wrażenie, że twórcy trochę ułagodzili i uprościli fabułę względem poprzednich serii, aby była ona bardziej przyswajalna dla większości widzów. W końcu w przypadku premier dwóch wcześniejszych sezonów nie brakowało głosów, że są chaotyczne, poruszają zbyt wiele wątków i w ogóle nie wiadomo o co w nich chodzi. Po części może to i prawda, ale przecież właśnie taki był ich cel - skołować widza, a następnie stopniowo rozwijać wątki i udzielać kolejnych odpowiedzi. Najwyraźniej niektórych taka konstrukcja przerosła, więc scenarzyści zdecydowali się ją delikatnie przebudować. Na szczęście nie na tyle, żeby faktycznie można było mówić o uproszczeniach.
Część wątków zdecydowano się wprowadzić po prostu w późniejszym czasie, aby wyjść naprzeciw wszystkim marudom. Natomiast ich liczba raczej nie uległa redukcji. "Boy Parts" pokazuje, że ciekawych elementów nie zabraknie, podobnie jak i makabry, która - charakterystycznie już dla serialu - podana zostaje w przerysowany i odrobinę groteskowy sposób.
Drugi odcinek to m.in. bawienie się odpowiednio przerobionym motywem potwora doktora Frankensteina. Madison wraz z Zoe decydują się przywrócić do życia zmarłego Kyle'a, a przy okazji odrobinę go ulepszyć. Zamiast elektryczności, która na nowo pobudza martwe tkanki, stosowana jest magia (i to czarna jak smoła), a zamiast towarzyszącej całemu procesowi grozy - odrobina nienachalnego humoru; aczkolwiek odpowiednio mroczna atmosfera również jest obecna, więc co wrażliwsze osoby pewnie się skrzywią, widząc porozrywane fragmenty ciała.
[video-browser playlist="634394" suggest=""]
Powyższy wątek prowadzi jednocześnie do innego, związanego z postacią Misty Day. Bardzo szybko dowiadujemy się, że wiedźma o zdolnościach uzdrawiających wcale nie zakończyła swojego żywota na stosie. Było to zresztą do przewidzenia, bo i po co zatrudniać Lily Rabe dla jednej tylko sceny retrospekcji. Nie sposób natomiast na chwilę obecną powiedzieć, w jakim kierunku rozwinie się jej historia. Mogę jedynie wnioskować, że kobieta jest nie do końca zrównoważona psychicznie, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Scena z udziałem jej i aligatorów - świetna.
Interesująco zapowiada się także konflikt Fiony i Marie. Ich rozmowa w salonie fryzjerskim to prawdopodobnie najlepszy moment odcinka. Ukryta w słowach pogarda jednej rasy do drugiej, która nie osłabła nawet pomimo upływu blisko dwóch wieków, zawoalowane groźby i ekran kipiący od emocji wbrew pozornemu opanowaniu obydwu bohaterek. Kapitalna sekwencja, zbudowana na fundamentach wybornego aktorstwa, którą ogląda się na bezdechu. Ubolewam jedynie nad tym, że Jessica Lange po raz kolejny gra silną i niezależną kobietę, przez co jej rola jest zbyt podobna do kreacji z poprzednich sezonów. Zarzut ten skierować można także w stronę kilku innych postaci. Szkoda, że scenarzyści nie zdecydowali się na większe zróżnicowanie, rzucenie aktorom wyzwania, które zmusiłoby ich do radykalnej zmiany swojego sposobu gry.
A skoro już poruszyłem kwestię obsady, to muszę wspomnieć o kapitalnej Kathy Bates, która (mam nadzieję) zostanie z serialem na dłużej i zobaczymy ją również za rok, a może nawet i dwa. Odtwórczyni Annie Wilkes z pamiętnego Misery doskonale odnajduje się na planie American Horror Story. Jej postać budzi skrajne emocje, co się nieczęsto przecież zdarza. W premierowym odcinku wręcz odpychała, a w "Boy Parts" wzbudza współczucie i widz nawet zaczyna jej żałować, zwłaszcza że dowiadujemy się, co dokładnie ją spotkało (za dubstep w scenie retrospekcji ktoś powinien zawisnąć na latarni). Madame Delphine LaLaurie powoli wyrasta na moją ulubienicę i trzymam kciuki za satysfakcjonujący rozwój jej wątku.
Drugi odcinek AHS: Coven to wciąż świetna zabawa dla wszystkich miłośników kina grozy, wiele gatunkowych odniesień, żonglerka schematami oraz gra konwencją. Jest trochę makabry, trochę humoru, odrobina seksu (którego owocem może być nie do końca normalne dziecko), a nawet Minotaur. Serial wciąż dostarcza ogromnej frajdy, a gdy pojawiają się napisy końcowe, od razu ma się ochotę obejrzeć kolejny epizod, co bardzo dobrze rokuje na przyszłość.
Poznaj recenzenta
Marcin KargulDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1977, kończy 47 lat