Dzień dobry wszystkim w ten listopadowy wieczór! Bardzo przepraszam za dłuższą przerwę, ale wyjazd za granicę i nerwy związane z lataniem nie sprzyjają wenie. Niemniej jednak wróciłam już, odnalazłam się w rzeczywistości, tak więc czas na raport.
Jak niektórzy może wiedzą, wyjechałam na tydzień do Londynu. Nick Cave - moja wielka miłość - grał tam koncert, który był w zasadzie clou całego programu. Jego lokalizacja była dodatkową atrakcją - jako fanka kultury brytyjskiej naoglądałam się zdjęć, filmów, seriali, nasłuchałam muzyki oraz naczytałam książek. Bardzo chciałam zobaczyć stolicę Anglii swoimi oczami, a nie reżysera. W każdym razie: występ Nicka był cudowny, pozostaję zafascynowana mocą jego głosu i możliwościami wokalnymi, ale tym razem wyjątkowo nie poświęcę mu swojego wpisu. Chcę opisać coś innego, a mianowicie podróż śladami różnych fandomów.
Ludzie często przyjeżdżają do jakiegoś miasta i idą zwiedzać wszystkie miejsca wymienione w przewodniku. Ja mam wyraźną awersję do takiej metody; rodzina często wypomina mi mój wyjazd do Gdańska sprzed kilku lat, kiedy to zupełnie przegapiłam fakt, że należy obejrzeć Neptuna. Do Londynu wybrałam się z matką - anglofilia i cavefilia kwitną w tej rodzinie - i oświadczyłam, że nie wracam do domu, dopóki nie pojedziemy do kilku miejsc, które widziałam w filmach i serialach. I tak się zaczęło...
Miła niespodzianka czekała mnie już pierwszego dnia - weszłyśmy do Sainsbury's, żeby zrobić zakupy i natychmiast ugrzęzłam przy stojaku z gazetami, bo Radio Times akurat reklamował The Escape Artist i na okładce był David Tennant. Nie kocham go już tak bardzo jak kiedyś, ale lubię go wystarczająco, żeby mieć pewne problemy z odklejeniem się od magazynu. Na szczęście moja wyrozumiała rodzicielka powiedziała mi, wywracając oczami, że możemy go kupić. Magazyn, nie Tennanta. Big Bena jeszcze nie widziałyśmy, ale za to miałam brytyjską gazetę w plecaku. Trzeba mieć priorytety!
Następnie udałyśmy się do kafejki Speedy's (występującej, oczywiście, w Sherlocku), gdzie umówiłam się ze znajomą (do tej pory wyłącznie tylko internetową). Zostałyśmy tam na dłużej, bo tak wcześnie wstała, żeby spotkać się ze mną, że nie zjadła śniadania w domu. W środku za to nastąpiła bolesna konfrontacja zastanej rzeczywistości z oczekiwaniami, a mianowicie okazało się, że serial mocno nagina przestrzeń i lokal jest tak ze trzy razy mniejszy, niż by na to wskazywały niektóre sceny. Na szczęście obsługa szybciutko znalazła nam wolny stolik i usiadłyśmy, mało dyskretnie rozglądając się po okolicy. Na ścianach wisi sporo zdjęć obsady Sherlocka i karykatura Benedicta. Herbata była dobra, kawa i omlet podobno też.
[image-browser playlist="586288" suggest=""]
Zaraz potem udałyśmy się do muzeum Sherlocka Holmesa. Kolejka była, ale według mojej koleżanki stosunkowo nieduża. Zwiedziłyśmy całość z dużym entuzjazmem. W każdym pokoju znajdowały się różne ciekawe przedmioty - wszystko było nawiązaniem czy aluzją do jakiejś sprawy, którą zajmował się detektyw. Rozczuliłyśmy się mocno nad książką o pszczołach, wystawą poświęconą broni i wybitemu na ścianie "V.R.". Zaraz na pierwszym piętrze można było usiąść przy kominku (prawdziwy ogień!), założyć czapkę, wziąć do ręki lupę lub fajkę i zapozować do zdjęcia.
[image-browser playlist="586289" suggest=""]
(tak, to naprawdę jestem ja. Tylko trochę rozmazana, bo jakość zdechła po drodze)
Na ostatnim piętrze czekała nas mało przyjemna niespodzianka, a mianowicie figury woskowe. I to cała grupka. Na wchodzących gniewnie spogląda profesor Moriarty, przeraźliwie blady i mroczny, między oknami wisi "spreparowana" głowa psa z Baskerville, w jednym kącie za firanką chowa się Irena Adler, a pod drugą ścianą stoi gablotka z trofeami. Najobrzydliwszy z nich był kciuk inżyniera - wyglądał zbyt realistycznie jak na mój gust. W sąsiednim pokoju również stało kilka - jeden osobnik był zamknięty w klatce, a z dziury w suficie zwisało ramię z lampą. Muszę się przyznać, że parokrotnie próbowałam nawiązać rozmowę z tymi figurami, bo ciągle mi się wydawało, że tam prawdziwi ludzie stoją...
Na malutkim strychu była jeszcze toaleta i antresola zapchana walizkami oraz tobołami. Wtedy skwitowałyśmy to wzruszeniem ramion, ale parę dni temu rozmawiałam z moim wykładowcą na temat tego muzeum i interpretacja, którą przedstawił, zwaliła mnie z nóg. Otóż jego zdaniem jest to nawiązanie do wszystkich informacji, które Holmes usuwa ze swojego umysłu, bo nie są istotne albo przydatne w pracy; do tego, że odkłada tę wiedzę na potem - kiedyś być może się przyda. Uważam, że to genialne.
W sklepie obok dokonałam zakupów - nabyłam między innymi czapkę Sherlocka Holmesa, w której teraz codziennie chodzę i paraliżuję wrocławian - i w zasadzie mała powierzchnia to jedyne, co można temu muzeum zarzucić. Gdy czytałam książki, wyobrażałam sobie ich dom jako duży i przestronny. Ale rozumiem, że mogli nie mieć na to wpływu, a na jakość kolekcji w środku to w żadnym stopniu nie wpływa.
[image-browser playlist="586290" suggest=""]
Innym razem zażądałam wycieczki do The Who Shop (niestety plan wyjazdu do Anglii nie obejmował wizyty w Cardiff, chlip). W Polsce jest bardzo trudno kupić coś porządnego, więc koniecznie chciałam się tam wybrać i wydać trochę pieniędzy. Moja matka wprawdzie Doktora Who nie ogląda, ale lubi zwiedzać też te mniej popularne miejsca (dzielnica, w której znajduje się sklep jest dość daleko od centrum), więc dała się namówić. Na miejsce dotarłyśmy bez problemów - na stronie jest dokładny opis, jak do nich trafić, więc nie zgubiłyśmy się ani razu. Po wejściu natomiast poraziła mnie różnorodność towaru i o mało nie dostałam rozbieżnego zeza próbując obejrzeć wszystko na raz.
Z prawej strony stoi TARDIS (można się sfotografować na jego tle po uprzedniej konsultacji z obsługą). Obok niego gigantyczny stojak na czasopisma (głównie Doctor Who Magazine). Po lewej jest stoisko z koszulkami - część wisi na wieszakach, część jest na półkach. Naprzeciwko jest kolejny TARDIS, ale tym razem stanowi on wejście do muzeum zlokalizowanego na tyłach sklepu - o tym jeszcze później. Na ścianach wiszą plakaty i obrazy - na przykład portret Clary malowany przez Jedenastego w The Bells of Saint John - a na półkach są różne książki, wypatrzyłam między innymi Summer Falls Amelii Williams (nie było posłowia! oburzające). Błąkałyśmy się po sklepie, w głośnikach audiobook i Daleki wrzeszczące EXTERMINATE!, matka lekko oszołomiona, za to ja rozdarta między "chcę kupić wszystko!" a "jak my to zabierzemy z powrotem?!".
Po dokonaniu zakupów zażądałam jeszcze wejścia do muzeum. Niestety sprzedawca był niezwykle podekscytowany tym, że ludzie z Polski przyjechali i w zasadzie bardziej niż ja nalegał na sesję zdjęciową przy wejściu. Dostałam klucz do TARDISa, matka mojego nikona, a on mnie instruował, "teraz klucz do zamka i proszę patrzeć w stronę aparatu", "teraz lewą nogą do środka"... I tak nie znoszę pozować do zdjęć, a w dodatku cały sklep się na nas gapił i nie było dokąd uciec.
[image-browser playlist="586291" suggest=""]
W środku można robić zdjęcia, ale chyba dlatego, że pomimo lampek jest za ciemno dla aparatu. Muzeum to składowisko różnych kostiumów noszonych przez Doktorów, ich wrogów i przyjaciół. Widziałam buty Idris, maskę gazową, strój van Gogha, płaszcz kapitana Jacka Harknessa i Daleka, na moje oko jeszcze ze starej serii. Było tam oczywiście znacznie więcej rzeczy niż teraz wymieniłam, ale większość z nich pojawiała się w klasycznej serii, której jeszcze nie obejrzałam, i choć sporo kojarzyłam (podziękowania dla Tumblr), to nie jestem w stanie teraz powiedzieć, co to było. Ale wrażenie robi - to nie są stroje robione przez fanów, tylko wypożyczone z BBC, oryginalne.
Przy powrocie do centrum napotkałyśmy drobne problemy, albowiem okazało się, że stacja metra znajduje się w trzeciej strefie, a nasze karty są ważne tylko w pierwszej i drugiej. Na szczęście po dopłacie za bilet udało nam się przedrzeć przez bramki i dojechać do stacji King's Cross.
Ze wstydem przyznaję, że na początku wydawało mi się, że peron 9 i 3/4 był na stacji Charing Cross, gdzie nawet parę dni wcześniej byłyśmy (tuż obok jest Trafalgar Square, które kompletnie nam umknęło - godne mojego wcześniej wspomnianego wyjazdu do Gdańska, prawda?), ale wpadłam na pomysł sprawdzenia tego w Internecie i zmieniłam plan. Na stację trafiłyśmy akurat dzień po tej straszliwej wichurze, która zdewastowała pół Londynu i okazało się, że przed tablicami koczują setki ludzi. Przedarłyśmy się przez tłum, podążając za strzałkami, po czym utknęłyśmy, bo peron był odcięty i ochroniarz nikogo nie przepuszczał. Matka się domagała, żebym poszła spytać, czy wolno nam przejść, skoro my tylko do wózka chcemy, mnie było głupio, i tak stałam jak idiotka podsłuchując rozmowy na temat uszkodzeń torów, aż w końcu się nade mną zlitował i sam spytał, czy może mi jakoś pomóc. Na szczęście facet był inteligentny i błyskawicznie domyślił się, o co chodzi. Okazało się, że peron 9 i 3/4 jest tuż za naszymi plecami: chwilę temu przeszłyśmy obok niego bezmyślnie, ignorując chmarę ludzi kłębiącą się w kolejce...
Musiałyśmy swoje odstać, oczywiście, ale nie nudziłyśmy się. Przy wózku stał bardzo elokwentny i rozrywkowy facet, podający ludziom szaliki (największym powodzeniem oczywiście cieszył się czerwony Gryffindoru), przekomarzając się z nimi i często dokuczając. Był bardzo śmieszny, ale paraliżowała nas trochę myśl o tym, że kiedy przyjdzie kolej na nasze zdjęcie, zacznie się z nas natrząsać. Upiekło się nam, bo akurat kiedy dziewczyny przed nami skończyły swoją sesję, oddalił się pooddychać świeżym powietrzem, to znaczy zapalić papierosa. Nam się trafił jego zastępca, bardzo miły i spokojny chłopak, który bardzo się ucieszył, że wzgardziłam Gryffindorem (Pottermore twierdzi, że należę do Slytherinu) i udało się zrobić parę zdjęć. Zajrzałyśmy jeszcze do sklepu poświęconego Harry'emu Potterowi, gdzie ku mojemu oburzeniu matka nie pozwoliła mi kupić różdżki, i można było się oddalić. Czekoladowa żaba była bardzo dobra, ale po spróbowaniu pierwszej fasolki Bertiego Botta zrobiłam się zielona i poleciałam wypłukać ten paskudny smak z ust. Stoją teraz na parapecie (mam tam cały ołtarzyk pamiątek z Londynu), może kiedyś otruję nimi jakiegoś zaciekłego wroga...
[image-browser playlist="586292" suggest=""]
Takiego świadomego zwiedzania było tylko tyle, natomiast po powrocie do domu odkryłam jeszcze jedną niespodziankę. Stojąc na moście Westminsterskim wspominałam tę scenę z Doctora Who, gdzie Rose i Dziewiąty biegną na spotkanie przygody, ale gdy ostatnio robiłam gify na Tumblr, zorientowałam się, że byłam w jeszcze innym miejscu. Pamiętacie tego dwuczęściowca z drugiego sezonu, gdy Rose, Dziesiąty i Mickey trafiają do równoległego Londynu?
[image-browser playlist="586293" suggest=""]
Otóż... Ja tam byłam.
[image-browser playlist="586294" suggest=""]
Dokładnie w tym miejscu.
[image-browser playlist="586295" suggest=""]
[image-browser playlist="586296" suggest=""]
Trafiłyśmy tam zupełnym przypadkiem, jeśli chodzi o ścisłość. Chciałyśmy zwiedzić opactwo Westminsterskie, ale spóźniłyśmy się i już nie wpuszczali, więc poszłyśmy na drugą stronę Tamizy, bo słoneczko ładnie zachodziło i matka wypatrzyła sobie jakieś stare budynki, które chciała obejrzeć. Wracałyśmy do domu z przystanku, który jest za TARDISem. A nie jest miejsce popularne, nie było tam wielu turystów. Udało nam się wyjątkowo.
Tak więc wyjazd wspominam bardzo miło. Zwiedziłyśmy wprawdzie tylko takie podstawowe lokalizacje, przynajmniej jeśli chodzi o te związane z filmami i serialami, ale klimat Londynu bardzo mi odpowiadał i koniecznie chcę wybrać się jeszcze raz. Robi mi się słabo na myśl o lataniu, ale jeszcze tylko miejsc zostało do zwiedzenia... :)
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1966, kończy 58 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1992, kończy 32 lat