Ewangelia dzieciństwa: przeczytaj fragment powieści Lydii Millet
Przeczytajcie początek Ewangelii dzieciństwa - przejmującej historii napisanej przez Lydię Millet. Książka od środy znajduje się w sprzedaży.
Przeczytajcie początek Ewangelii dzieciństwa - przejmującej historii napisanej przez Lydię Millet. Książka od środy znajduje się w sprzedaży.
Na wakacje zabraliśmy ze sobą kilkoro zwierząt: trzy psy i wiecznie obrażonego kota syjamskiego z chorobą skóry. Łupieżem. Przebieraliśmy psy w ubranka znalezione w wiklinowej skrzyni, ale kota nie. On drapał.
Jednemu psu zrobiliśmy makijaż na pysku, umalowaliśmy go szminką i niebieskim cieniem do powiek. Był biały, więc kolory dobrze wyszły. Lubiliśmy robić wrażenie. Po zakończeniu dzieła szminka powędrowała z powrotem do torebki Fendi którejś z matek. Patrzyliśmy później, jak niczego nieświadoma nakłada ją sobie na wargi. Satysfakcjonujący widok.
Wystawiliśmy sztukę z udziałem psów i zaprosiliśmy rodziców, bo poza nimi nie mieliśmy nikogo innego do posadzenia na widowni. Zwierzęta były jednak słabo wytresowane i niechętne do współpracy z reżyserem. W sztuce występowało dwóch żołnierzy i elegancka dama, ubrana w stanik z wypełnieniem, zdobiony falbankami. Żołnierze byli tchórzami. Praktycznie dezerterami. Spłoszył ich sygnał do walki. (Zatrąbiliśmy klaksonem. Robił bii-biip).
Dama się posikała.
– Och, biedactwo, ma wrażliwy pęcherz! – wykrzyknęła czyjaś pulchna matka. – Zaraz, to p e r s k i dywan?
Czyją matką była? Nie wiadomo. Oczywiście nikt nie chciał się przyznać. Odwołaliśmy przedstawienie.
– No dawaj, to twoja – powiedział chłopiec imieniem Rafe do dziewczynki imieniem Sukey, kiedy rodzice sobie poszli. Zostawili po sobie kieliszki, wysokie szklanki i butelki po piwie. Niektóre były zupełnie puste. Do ostatniej kropelki.
Tym z rodziców się zatem spieszyło.
– W życiu – odparła Sukey stanowczo i pokręciła głową.
– To która? Ta z wielkim dupskiem? Czy ze szpotawą stopą?
– Ani jedna, ani druga. Spierdalaj.
———
Wielki dom, pałacowe schronienie na zielone miesiące, został zbudowany w dziewiętnastym wieku przez baronów przemysłowych. Nasi rodzice, tak zwane autorytety, snuli się po zwieńczonych szerokimi belkami pokojach, dryfowali na wodach celów mętnych i ogólnie nieciekawych.
Lubili pić: to było ich hobby albo – jak stwierdziło jedno z nas – rodzaj kultu religijnego. Pili wino, piwo, whiskey i dżin. A także tequilę, rum oraz wódkę. W południe mówili na to klin. Dzięki niemu wydawali się bardziej zadowoleni. Albo przynajmniej zdolni do dalszego funkcjonowania. Wieczorami zbierali się razem, żeby jeść i znowu pić.
Jedynym posiłkiem, na którym musieliśmy się zjawiać, była kolacja, lecz nawet tego nie znosiliśmy. Sadzali nas przy stole i gadali o niczym. Celowali w nas słowami jak laserem. Jego matowoszary promień uderzał w nas i wprowadzał w otępienie. Mówili rzeczy tak nudne, że napełniały nas najpierw frustracją, a po upływie kilku minut – furią.
Czy oni nie wiedzą, że są pilniejsze sprawy? Pytania, które należy zadać?
Gdy któreś z nas mówiło coś poważnego, oni to zbywali.
Czymogęodejśćodstołu.
Później rozmowy stawały się głośniejsze. Niektórzy z rodziców, wolni od naszych wpływów, wydawali z siebie nagłe, ostre szczeknięcia. To chyba miał być śmiech. Niósł się po okalającej dom werandzie zapełnionej bambusowymi pochodniami, paprociami, fotelami przeżartymi przez mole i roztaczającymi niebieskie światło lampami owadobójczymi. Słyszeliśmy te szczeknięcia z domków na drzewach, kortów tenisowych i z pasieki, którą za dnia opiekowała się powolna sąsiadka, mamrocząca do siebie pod siatką kapelusza pszczelarskiego. Słyszeliśmy je przez popękane szybki walącej się szklarni i na chłodnych, czarnych wodach jeziora, na których unosiliśmy się w bieliźnie o północy.
Lubiłam włóczyć się samotnie w blasku księżyca, skakać promieniem latarki po ścianach z białymi okiennicami, rowerach porzuconych w trawie, samochodach przycupniętych w milczeniu na szerokim półkolistym podjeździe. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek z nich byłby rzeczywiście w stanie powiedzieć coś zabawnego.
Z biegiem godzin przychodził taki punkt wieczoru, w którym części rodziców wpadało do głowy, żeby potańczyć. W ich bryłowatych ciałach zapalała się iskierka życia. Smutny spektakl. Trzepotali się do rytmu starych kawałków. Beat on the brat, beat on the brat, beat on the brat with a baseball bat, oh yeah.
Ci bez iskry zostawali na miejscach i obserwowali tańczących. Apatyczni, o sflaczałych twarzach – z technicznego punktu widzenia martwi.
Ale za to mniej żenujący.
Niektórzy rodzice dobierali się w pary i przemykali do sypialni na piętrze, gdzie kilku chłopców z naszej grupy podglądało ich przez szpary między listewkami w szafach. Patrzyli, jak dopuszczają się mrocznych czynów.
Czasami coś się w nich budziło. Wiedziałam o tym, choć się nie przyznawali.
Częściej jednak czuli odrazę.
Większość z nas po wakacjach zaczynała trzecią albo czwartą klasę liceum, ale kilkoro nie weszło jeszcze nawet w wiek dojrzewania – mieliśmy tu cały przekrój wiekowy. Krótko mówiąc, część z nas była niewinna. Inni sami dopuszczali się mrocznych czynów.
One jednak nie były aż tak odrażające.
Źródło: Echa
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat