

— Eureka! — krzyknął profesor.
— Kto chce łyka? — zapytał Dallas, wyjmując zza skrzynki, na której siedział, kwaterkę whisky i korzystając ze znacznym uszczerbkiem dla jej płynnej zawartości z własnego zaproszenia.
Butelka szybko przechodziła z rąk do rąk — nawet Tex sięgnął po nią z szoferki — i wszyscy czerpali z niej odwagę. Z wyjątkiem profesora, który był zbyt zajęty instrumentami. Mruczał sam do siebie radośnie:
— Tak, zdecydowanie, zdecydowanie przenosimy się w czasie… w łatwym do zmierzenia tempie… teraz także w przestrzeni… żebyśmy tylko nie wylądowali w przestrzeni międzygwiezdnej albo pośrodku Pacyfiku… o rany, nie! — Zerknął na ocieniony ekran i wprowadził kilka precyzyjnych korekt. — Panowie, radzę, żebyście się czegoś mocno przytrzymali. Starałem się jak najdokładniej obliczyć, oczywiście w przybliżeniu, odległość do poziomu gruntu, ale boję się zrobić to zbyt precyzyjnie. Nie chcę, żebyśmy wyłonili się pod ziemią, więc możliwy jest upadek z wysokości kilkunastu cali… Jesteście gotowi?
Wcisnął wyłącznik główny.
Najpierw osiadły tylne koła ciężarówki, a chwilę potem walnął z wielkim hukiem o ziemię jej przód. Wstrząs rozrzucił ich po pace. Przez otwarty tył wozu wlewało się oślepiające światło słoneczne, a świeża bryza niosła odgłosy odległych fal bijących o brzeg.
— Jasny gwint! — wyrzucił z siebie Amory Blestead. Szarość zniknęła i w jej miejsce pojawił się — ujęty przez
górę plandeki jak w ramy wielkiego okna widokowego — obraz schodzącej do oceanu kamienistej plaży, o którą rozbijały się potężne fale. Nad wodą latały z krzykiem mewy, a dwie przestraszone foki prychnęły i plusnęły do wody.
— Nie kojarzę tej części Kalifornii — stwierdził Barney.
— To Stary Świat, nie Nowy — powiedział z dumą profesor Hewitt. — A dokładnie Orkady, gdzie w jedenastym wieku, a jesteśmy w roku tysiąc trzecim, znajdowało się wiele osad wikingów. Niewątpliwie dziwi pana, że vremeatron może dokonać przemieszczenia w przestrzeni, nie tylko w czasie, ale jest to czynnik…
— Odkąd wybrano Hoovera, nic mnie już nie dziwi — przerwał mu Barney, czując, że teraz, gdy przybyli dokądś — lub do kiedyś — odzyskuje kontrolę nad tym, co się z nim i wokół niego dzieje. — Bierzmy się do roboty. Dallas, podnieś przód plandeki, żebyśmy widzieli, dokąd jedziemy.
Po odsunięciu płachty również z tej strony ukazała się kamienista plaża, wąski pas ziemi między wodą i półokrągłym pasmem klifów. Około pół mili od nich w morze wybiegał cypel i przesłaniał dalszy widok.
— Ruszaj! — krzyknął Barney do szoferki. — Zobaczmy, co jest dalej.
— Sie robi — odparł Tex, przekręcając kluczyk w stacyjce. Silnik zazgrzytał i zaskoczył. Tex wrzucił bieg i ciężarówka potoczyła się z hurkotem po kamieniach.
— Chcesz pan to? — zapytał Dallas Barneya, wyciągając do niego pas z nabojami i rewolwerem w przypiętej kaburze.
Reżyser spojrzał na broń z niesmakiem.
— Zatrzymaj to. Pewnie sam bym się postrzelił, gdybym zaczął się bawić czymś takim. Daj ten drugi Texowi, a sam weź karabin.
— Nie uzbroimy się na wszelki wypadek, dla własnego bezpieczeństwa? — spytał Blestead. — Umiem się obchodzić z karabinem.
— Ale nie zawodowo, a trzymamy się przepisów związków zawodowych. Twoim zadaniem jest pomagać profesorowi. Najważniejszy jest vremeatron. Bronią zajmą się Tex i Dallas, dzięki czemu będziemy mieli pewność, że nie dojdzie do żadnych wypadków.
— Alt for Satan! Spójrzcie na to! Takie piękne, że aż trudno mi uwierzyć, że widzę to na własne oczy! — wybełkotał Jens Lyn, wskazując przed siebie.
Ciężarówka objechała skałę i otworzył się widok na małą zatokę. Na brzegu leżała toporna, poczerniała łódź wiosłowa, a tuż przy plaży stała nędzna chata z niedbale ułożonych głazów i kęp darni, pokryta strzechą z wodorostów. Nie było widać nikogo, ale z otworu na jednym końcu dachu wznosił się dym.
— A gdzie są ludzie? — zapytał Barney.
— To zrozumiałe, że widok i hałas ciężarówki musiały ich wystraszyć, schronili się więc w domu — odparł Lyn.
— Zgaś silnik, Tex. Może trzeba było wziąć jakieś paciorki albo coś w tym stylu na handel z krajowcami?
— Obawiam się, że to nie są tacy krajowcy, jakich pan ma na myśli…
Jakby na potwierdzenie tych słów, otworzyły się nagle drzwi chaty i wypadł z nich mężczyzna, strasznie wrzeszcząc i wywijając nad głową toporem o szerokim ostrzu. Podskoczył, trzasnął toporem o dużą tarczę na lewym ramieniu i puścił się biegiem ze zbocza w ich stronę. Gdy się zbliżył, sadząc wielkimi susami, dostrzegli, że ma czarny hełm z rogami, rozwianą jasną brodę i bujne wąsy. Nadal rycząc niezrozumiale, zaczął gryźć brzeg tarczy, a na usta wystąpiła mu piana.
— Widać, że się boi, ale bohaterski wiking nie może okazać strachu na oczach niewolników i służby, którzy niewątpliwie przyglądają mu się z ukrycia w domu. A więc wzbudza w sobie szał bojowy…
— Niech pan sobie daruje ten wykład, doktorze. Dallas, możecie z Texem jakoś powstrzymać tego faceta, zanim coś rozwali?
— Wpakowanie mu kulki powstrzyma go na amen.
— Nie! Mowy nie ma! W tym studiu nie popełni się morderstwa, nawet w obronie własnej.
— Dobra, jak pan chcesz… ale to podpada pod „narażenie życia”, za co należy sie premia.
— Wiem! Wiem! Ruszajcie, zanim…
Barneyowi przerwał głuchy odgłos uderzenia i brzęk, po którym rozległy się jeszcze głośniejsze zwycięskie wrzaski.
— Rozumiem, co on mówi! — zachichotał radośnie Jens Lyn. — Chełpi się, że wyłupił potworowi oko…
— Ten małpolud rozwalił przedni reflektor! — krzyknął Dallas. — Tex, zajmij go, zara do ciebie dołącze. Odciągnij go stąd.
Tex Antonelli wysunął się z szoferki i pobiegł po plaży jak najdalej od auta. Zobaczył to wściekły topornik i natychmiast ruszył za nim w pościg. Po mniej więcej pięćdziesięciu jardach Tex się zatrzymał, podniósł z plaży dwa dobrze wygładzone przez morze kamienie wielkości pięści i zaczął podrzucać jeden w dłoni jak piłeczkę bejsbolową, spokojnie czekając, aż ogarnięty furią napastnik się zbliży. Z odległości pięciu jardów cisnął nim w jego głowę, a gdy tamten machnął tarczą, by się zasłonić, walnął drugim kamieniem w jego tułów. Oba kamienie znalazły się w powietrzu w tym samym czasie i chociaż pierwszy został odbity tarczą, drugi trafił w żołądek wojownika, który przysiadł z głośnym stęknięciem.
— Bleyoa — wycharczał powalony, potrząsając toporem. — I nawzajem! No i co, koleś? Raz żem ci sypnoł, a ty już żeś rypnoł.
— Zwiążmy go — powiedział Dallas, wyłaniając się zza ciężarówki i kręcąc nad głową pętlą lassa. — Profesor zaczyna sie trząść o swojo maszyne i chce sie stąd zwijać.
— Dobra, wystawie ci go.
Tex rzucił kilka powszechnych w piechocie morskiej obelg, ale nie przebiły się przez barierę językową. Przeszedł więc na latynoski język gestów, którego nauczył się w młodości, i szybkimi ruchami dłoni i palców pokazał wikingowi, że jest rogaczem i kastratem, przypisał mu kilka paskudnych nawyków i zakończył najgorszym wyzwiskiem, klepiąc się lewą ręką w biceps prawej, wskutek czego pięść tamtej wyskoczyła w górę. Co najmniej jeden, a może więcej, z tych gestów musiał mieć podobną wymowę już w XI wieku, gdyż wiking ryknął z wściekłości i dźwignął się z ziemi. Tex spokojnie dotrzymał mu pola, chociaż przy szarżującym olbrzymie wyglądał jak pigmej. Topór wzniósł się ze świstem, ale owinęło się wokół niego lasso Dallasa i w tej samej chwili Tex podciął napastnikowi nogę. Zaledwie wiking runął z łomotem na piasek, obaj kaskaderzy już na nim siedzieli. Tex unieruchomił go dźwignią na rękę, a Dallas szybko skrępował jak prosiaka. Po chwili wiking był bezbronny, z rękami przywiązanymi z tyłu do nóg, i ryczał z frustracji, gdy go wlekli po kamieniach do ciężarówki. Tex niósł topór, a Dallas tarczę.
— Muszę z nim pomówić — powiedział Jens Lyn. — To rzadka okazja.
— Musimy natychmiast się stąd wynosić — popędzał profesor, przesuwając delikatnie dźwignie wskaźników.
— Atakują nas! — zapiszczał Amory Blestead, wskazując drżącym palcem chatę.
Ze zbocza pędziła ku nim horda obszarpanych mężczyzn ze zjeżonymi włosami, uzbrojonych w zbieraninę mieczy, włóczni i siekier.
— Zabieramy się stąd! — nakazał Barney. — Wrzućcie tego prehistorycznego drwala na pakę i zmiatamy. Po powrocie będzie pan miał mnóstwo czasu, doktorze, żeby z nim pogadać.
Tex wskoczył do szoferki i chwycił z siedzenia rewolwer. Wymierzył w morze i strzelał, dopóki nie opróżnił wszystkich komór, jednocześnie dodając gazu, włączając ocalały reflektor i naciskając klakson. Bojowe okrzyki napastników przeszły w bojaźliwe zawodzenie; rzucili broń i uciekli do chaty. Ciężarówka zrobiła skręt do tyłu i ruszyła z powrotem po plaży. Gdy dojechali do ostrego zakrętu za sterczącą z piasku skałą, z jej drugiej strony rozległ się klakson i wyrwała zza niej inna oliwkowa ciężarówka. Tex szarpnął kierownicę w lewo, o włos unikając zderzenia i wjeżdżając kołami w rozpryskujące się fale. Drugi pojazd przemknął obok nich z rykiem silnika.
— Niedzielny kierowca! — krzyknął Tex przez okno i dodał gazu.
Kiedy mijał ich tamten wóz, wjeżdżając w wyżłobione przez nich koleiny, Barney Hendrickson zerknął na jego odkrytą pakę i kompletnie zbaraniał. Zobaczył tam siebie chyboczą cego się w podskakującym na kamieniach wozie i szelmowsko uśmiechniętego. W ostatniej chwili, zanim ciężarówka zniknęła za skałą, drugi Hendrickson podniósł kciuk i zagrał mu na nosie. Barney upadł na skrzynię, gdy ciężarówka przyhamowała przed skalną ścianą.
— Widzieliście to? — wykrztusił. — Co to było?
— Bardzo interesujące — rzekł profesor Hewitt, wciskając włącznik generatora prądu. — Czas jest bardziej plastyczny, niż sobie wyobrażałem. Dopuszcza dublowanie się linii zdarzeń, może ich potrojenie, a nawet nieskończenie wiele pętli. Możliwości są oszałamiające…
— Może łaskawie skończy pan z tym bełkotem i powie mi, co widziałem — warknął Barney, przechylając prawie pustą już butelkę whisky.
— Widział pan siebie, a raczej widzieliśmy siebie, kiedy będziemy… Obawiam się, że angielska gramatyka nie nadaje się do opisania takiej sytuacji. Może lepiej byłoby powiedzieć, że widział pan naszą ciężarówkę z sobą w niej w późniejszym czasie. To na tyle proste, że da się zrozumieć.
Barney jęknął i osuszył butelkę do dna, po czym wrzasnął z bó lu, bo wiking zdołał się obrócić na podłodze i ugryzł go w nogę.
— Lepiej trzymaj pan nogi na skrzyniach — ostrzegł Dallas. — Jemu nadal leci piana z gęby.
Ciężarówka zwolniła i Tex krzyknął:
— Podjeżdżamy do miejsca, gdzie żeśmy wylądowali. Widze, gdzie sie zaczynajo ślady opon. Co teraz?
— Zatrzymaj się jak najbliżej miejsca przybycia. Dzięki temu będzie łatwiej ustawić parametry. Przygotujcie się, panowie, zaczynamy powrotną podróż w czasie.
— Troll taki yor oll!— ryknął wiking.

