Poranek dnia zagłady: przeczytaj początek postapokaliptycznej klasyki
Niedawno do księgarń trafił jubileuszowy, pięćdziesiąty tytuł w serii Wehikuł Czasu. Mamy dla Was pierwsze dwa rozdziały Poranka dnia zagłady.
Niedawno do księgarń trafił jubileuszowy, pięćdziesiąty tytuł w serii Wehikuł Czasu. Mamy dla Was pierwsze dwa rozdziały Poranka dnia zagłady.

Nie możesz długo się ekscytować, będąc Żniwiarzem. Nie masz po temu dość energii. Albo zainteresowania. Dla większości Żniwiarzy życie jest zamkniętym kręgiem. Z chwilą podpisania kontraktu wiesz, jaka przyszłość cię czeka. Oficjalny termin to pięć lat, ale już na długo przed jego upływem jesteś winien firmie tak dużo w rachunkach za napitki i żywność, że nigdy się z tego nie wykaraskasz. Nikt więc go nie podpisuje na trzeźwo. Sam nie pamiętałem, kiedy złożyłem podpis. Ale gdzieś tam jest w archiwach spółki, chwiejny, pochyły, ale ważny podpis Howarda Rohana na kropkowanej linii. Oznacza moją dożywotnią zgodę i dyspozycyjność w każdej chwili, gdy firma mnie zechce. Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to bardzo obchodziło. Och, czasami nawet myślałem, żeby to rzucić. Wierzyłem, że jest jakaś droga ucieczki. Jednak nawet gdyby taka droga się znalazła, to co wtedy? Tu przynajmniej wiedziałem, że zawsze będę miał co jeść i co pić, żeby odciąć się od świata. A oprócz takiej pracy co mógłbym robić w tym życiu poza tą jedną rzeczą, która już nie była dla mnie?
Pociągnąłem kolejny szybki łyk. Drugi nie jest taki zły jak pierwszy. Wciąż trzymałem butelkę. Nie zamierzałem zaczynać tak szybko, ale widok Mirandy — i mnie — wstrząsnął mną. Musiałem się od tego oddalić.
Torowałem sobie drogę do ciepłego i przyjemnego szumu, budując wokół siebie ścianę przypominającą brzęczenie szczęśliwych pszczół latem. Wszystko się zamazywało. Rzeczy zewnętrzne i wewnętrzne. Patrzyłem w okno, ono zaś zmieniło się w telewizyjny ekran z moim odbiciem, a zarys mojej głowy z konturem niestrzyżonych włosów sprawiał obce wrażenie. Brud, ciemność i te zmierzwione włosy tworzyły niewyraźny obraz, z którego nie mogłem wyczytać, co ostatnie trzy lata zrobiły z Howardem Rohanem.
Patrzyłem przez własne odbicie, nie zwracając na nie uwagi i obserwując umykającą letnią noc. Raz czy dwa jakiś inny mijający nas autokar wybuchł rykiem tuż obok. Jak świecące szklane bańki przemknęło na autopilocie kilka prywatnych wozów, w których drzemali kierowcy. Od czasu do czasu przejeżdżała z pomrukiem wielka czerwona karetka w kształcie kropli, ukrywająca cały swój sprzęt w pękatej tylnej części. Widząc taki propagandowy wóz, zawsze myślałem sobie, że gdzieś działa antyKomusowe podziemie. Wielkie karmazynowe łzy spływające po twarzy Wolności. Albo wielkie krople zatrutej krwi krążące w arteriach narodu. Banał, lecz mocno tkwiący w umyśle.
Jedyną inną rzeczą widoczną na ciemnej drodze była seria plakatów przedstawiających Raleigha, jeden na milę, regularnie jak w mechanizmie zegara, świecących fluoroscencyjnie, gdy omiatało je światło reflektorów. Ich szybkie następowanie po sobie było irytujące. Obraz nie zdążył jeszcze rozmyć się w głowie, gdy w oczy uderzał kolejny. Komus niczego nie robił połowicznie.
Jak Howard Rohan, pomyślałem. Miranda zawsze mówiła, że nie potrafię załatwiać spraw w prosty sposób. Ale ja nigdy nie znałem prostych sposobów. „I dlatego właśnie siedzisz teraz tutaj”, powiedziałem sobie. „Brudny, drapiący się, cuchnący nieprzyjemnie potem i środkiem dezynfekcyjnym. Zaprzestanie myślenia powinno być łatwe. Zaprzestanie odczuwania. I powinieneś też do tego przywyknąć, bo zostałeś Żniwiarzem dożywotnio, Rohan”. Ale to wcale nie było łatwe.
Ekran telewizyjny zmienił się i przedstawiał teraz raport o stanie zdrowia prezydenta. Patrzyłem mętnie w głąb autokaru, próbując skupić się na twarzy Raleigha. Był to stary materiał, na którym Raleigh pojawiał się w zbliżeniu ze swoją kwadratową szczęką i ogromną twarzą, rumianą i stanowczą. Ale minęło już sporo czasu, odkąd Raleigh naprawdę tak wyglądał. Teraz musiał już być grubo po siedemdziesiątce i sześć razy wybierano go na prezydenta. Czołg Raleigh, mężczyzna, który rządził narodem od czasu Wojny Pięciodniowej. Teraz jednak czołg zwalniał. Tydzień temu doznał drugiego udaru i nikt tak naprawdę nie wierzył, że zdoła się z tego wykaraskać. Uratował naród. Założył Komus. Tak mogłoby brzmieć jego epitafium.
Komus. Komunikacja. Łączność USA. W skrócie Kom US. Została skrócona do słowa Komus po pierwszym miesiącu swego działania. Dobry stary Komus. Niegdyś bóg szczęścia i radości. W starożytnej Grecji oznaczał używanie życia. No cóż, czasy się zmieniają.
Pomyślałem, jaki to dziwny nowy świat nastanie, kiedy Raleigh w końcu umrze. Przeprowadził nas przez złe czasy, najgorsze ze złych. Ja tego nie pamiętałem, ale za życia moich rodziców, jakiś czas po Wojnie Pięciodniowej, w Ameryce na krótko zapanowała anarchia. A potem na scenę wkroczył Raleigh.
Być może to czasy tworzą człowieka. Raleigh wziął na siebie gigantyczne zadanie i wykonał pracę olbrzyma. Jakichkolwiek środków musiał użyć, używał. Wtedy nie popełniał błędów, a potem sprawiał już wrażenie, że nie może ich popełniać. Musiał zainwestować umiejętności i pieniądze w komunikację, aby zapewnić dostawy zaopatrzenia, bo od tego zależało przetrwanie narodu, a później dlatego że przetrwanie samego reżimu Raleigha zależało od ścisłej kontroli nad tą komunikacją. Na koniec ustanowił granice, w ramach których mógł działać, a granice te były też granicami narodu. Później zbudował wewnętrzne mury, niezbyt wysokie, wyznaczające i oddzielające obszary wewnątrz granic, dla dobra narodu.
Przed trzydziestoma dziwnymi laty był naszym zbawcą. Teraz był dobrotliwym dyktatorem. O tak, dobrotliwym. Być może niektórzy ze służących Raleighowi ludzi nie byli tak popularni jak on, ale póki żył, sprawy nie mogły pójść naprawdę źle. I choć społeczeństwo sztywnieje powoli jak Raleigh, to w sumie nasz model życia jest całkiem dobry. Na szczycie bardzo wyrafinowany. Wiem, bo tam byłem. A na dole — no cóż, nikt nie głoduje. Nawet Żniwiarze.
Raleigh zatrzymał czas. Ale zarazem czas uporał się z Andrew Raleighem. Powoli, powolutku jego żyły wapniały, podobnie jak arterie Komusu. Stawy sztywnieją, umysł powolnieje. Ale choć Raleigh umrze, Komus pozostanie z nami. Komus jest bogiem. A kiedyś jego imię oznaczało hulankę.
Podobało mi się to. Wypiłem za to. Wiecie, przyjaciele, z tym dzielnym bogiem używania zawarłem w moim domu drugie małżeństwo…
Dobry, zesztywniały, paternalistyczny Komus.
I wziąłem sobie za żonę Córkę Wina.
Źródło: Rebis



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1983, kończy 42 lat
ur. 1975, kończy 50 lat
ur. 1961, kończy 64 lat
ur. 2006, kończy 19 lat
ur. 1985, kończy 40 lat

