Poranek dnia zagłady: przeczytaj początek postapokaliptycznej klasyki
Niedawno do księgarń trafił jubileuszowy, pięćdziesiąty tytuł w serii Wehikuł Czasu. Mamy dla Was pierwsze dwa rozdziały Poranka dnia zagłady.
Niedawno do księgarń trafił jubileuszowy, pięćdziesiąty tytuł w serii Wehikuł Czasu. Mamy dla Was pierwsze dwa rozdziały Poranka dnia zagłady.

Rozdział II
Autokar zwolnił, a na moje zamknięte powieki padło światło. Otworzyłem oczy. Przejeżdżaliśmy przez miasteczko. Autokar zatrzymał się na światłach i prosto w twarz błysnął mi afisz. I wiecie, co było na nim wypisane?
Oczywiście Howard i Miranda Rohan. Kadr z naszego największego filmowego hitu Piękna marzycielka.
Choć szumiało mi w głowie, zdziwiłem się nieco. Nie za bardzo. Nie miało to nic wspólnego ze mną. Trzy lata mogą trwać dłużej, niż się wydaje. Powoli zmieniły mnie w kogoś innego i przestało mnie to obchodzić. Dotarło jednak do mnie, że ostatnio często pokazują stare filmy. Kilka naszych i mnóstwo innych. Wszystkie one, rzecz jasna, to propaganda — kształtowanie opinii, jak to nazywają. Niektóre były udane, ale większość toporna. W Pięknej marzycielce próbowałem wybić z głowy chłopakom z Komusu najgorsze pomysły. W tamtym czasie jakoś mi to uchodziło. Miałem znane nazwisko. Byłem w czołówce aktorów i należałem do grupy najlepszych w kraju. Moje nazwisko błyszczało. Moje słowo się liczyło, oczywiście w określonych granicach. Płynąłem na fali…
No cóż, skoro Komus ponownie puszczał stare filmy, widać miał swoje powody. Przypuszczalnie martwili się o coś. Świat szedł naprzód. Musiały pojawić się jakieś kłopoty. Nie chciałem o tym wiedzieć. Ponownie zamknąłem oczy, gdy autokar nabrał szybkości. Bezimienne miasteczko odpłynęło, unosząc ze sobą cudowną Mirandę wraz z jej niezniszczalnym obrazem, który zmienił się w maleńką kropkę na horyzoncie, po czym zniknął.
Myśleć o czymś innym. Na przykład o Komusie.
Wolę myśleć o Komusie. Jest tak ogromny, że trzeba wznieść się wysoko, całe mile w górę, żeby ogarnąć go w całości. Pozwala to oddzielić się od ludzi i rzeczy, ujrzeć wszystko ostrzej. Lubię bywać tam w górze, wysoko ponad światem.
Spoglądając w dół, mogę wyobrażać sobie Komus jako skomplikowaną sieć, niczym pajęczynę, która dociera do każdego człowieka i każdego budynku w Stanach Zjednoczonych. Widzę, jak mruga, błyszczy, iskrzy wszędzie, gdzie dotyka ludzkiego umysłu. Cienkie skwierczące nerwy elektromagnetycznej energii dają życie skomplikowanym maszynom i zarządzają krajem dla Komusu. Rejon Chicago, rejon St. Louis obwiedzione wysokimi murami, piętrzącymi się na mile w górę, delikatnymi jak powietrze, solidnymi jak granit. A między nimi Komus kształtujący opinię publiczną pośród innych boskich zadań. Może różne opinie w rejonie Baltimore i rejonie San Francisco. To naturalne. Komus wie najlepiej, jak sądzę.
Trzęśliśmy się dalej przez gorącą noc. Ciepłe brzęczenie przyjemnie spowijało moje myśli. Bycie Żniwiarzem nie jest takie złe. Jesz. Śpisz. Dostajesz bardzo tanią whisky. Mówią ci, co masz robić, robisz to i wszystko idzie dobrze i łatwo. Nigdy nie myślisz. Nigdy nie pamiętasz, jeśli masz pod ręką butelkę. Toczysz się naprzód w maleńkiej magicznej przestrzeni, którą whisky tworzy wokół ciebie, a jej mury rozciągają się tak daleko, jak daleko sięga to brzęczenie. Wewnątrz miłe znieczulenie. Ale także brud, pył i dyskomfort. Czułem swędzenie. Brakowało mi golenia. Nie dbałem jednak o to. Nie musiałem w moim przenośnym magicznym pokoiku.
Autokar zwolnił. Wjechaliśmy do jasnego, czystego, barwnie zdobionego pasa stacji kontroli; cały czas rozbrzmiewała syrena, z czego wnosiłem, że Komus otwiera drogę dla czegoś lub kogoś. Te rzeczy ciekawiły mnie ogólnie i chciałem mieć próbkę, co ludzie w związku z tym czują. Z Komusem nigdy nie wiadomo. Autokar stanął w kolejce. Miałem nadzieję, że wystarczy mi zawartości butelki.
— Wszyscy wysiadać! — krzyknął ktoś. — Ustawić się w rzędzie. Iść za strażnikiem.
Włożyłem butelkę do kieszeni i poszedłem za innymi. Jeśli potraktuję wszystko lekko, przyjemne brzęczenie powinno ze mną pozostać. Utrzymywałem je wokół siebie jak wielki, nietykalny balon. Kiedy kolejka przystawała, ja też się zatrzymywałem, starając się, niezbyt usilnie, mieć oczy otwarte.
Stacja kontroli była duża, jasna i krzykliwa. Pochodziła zapewne ze szczytowego okresu reżimu Raleigha, sprzed około piętnastu lat, kiedy nastała moda na dekoracyjność i ostentację. Co prawda widywałem bardziej efekciarskie miejsca, z większą ilością szkła i jeszcze większymi emblematami Raleigha w kształcie tarczy, z monogramem AR z neonowych rurek pełnych ruchomych baniek. A chociaż AR może kojarzyć się z Andrew Rex, to w końcu człowiek nic nie poradzi na swoje inicjały, prawda?
Światło wylewające się na autostradę było błękitne, żółte i czerwone na obrzeżach, gdzie okna stacji otaczały krawędzie z kolorowego szkła, i tylko zza drzwi, za którymi trwały przesłuchania, padał na stojące samochody czysty, jasny blask.
Słyszałem skoczną muzykę dobiegającą z oddalonego pomieszczenia do tańca, ale wewnątrz stacji dźwięk był ściszony. Słyszałem również metaliczny głos Komusu przemawiający władczo z jakiegoś centralnego zwoju nerwowego do tego peryferyjnego odgałęzienia kończącego się tutaj, w mrokach autostrady.
Kilka wielkich karetek stało na placu parkingowym obok stacji. Nawet w padającym na nie zielonym i purpurowym świet le widać było ich intensywną czerwień. Były tam też dwa lub trzy skaczące wozy, zwane skoczkami, chwiejące się lekko na swoich ugiętych nogach ruchem, którego nienawidzę. Te zdradzieckie małe pojazdy potrafią przejechać wszędzie jak czołg i przemknąć po trawie niemal bez pozostawiania śladów. Nad nimi cicho drżały anteny wyławiające nadchodzące wiadomości z jakąś szczególną, martwą i bezduszną gorliwością.
Gdy kolejka ludzi wolno się posuwała, miałem wrażenie, że z góry dobiega szum helikoptera, ciężkie brzęczenie, które równie dobrze mogło rozlegać się w mojej głowie. Komus monitoruje z helikoptera każdą załogę karetki, tak że próba jazdy bocznymi drogami, gdy pojawi się wezwanie i Komus naprawdę zechce skontrolować ruch, na nic się nie zda. Oczami wyobraźni wzniosłem się wysoko, wyżej niż helikoptery, i obserwowałem, jak w ciemnościach ich krwistoczerwone grzbiety odbijają światło gwiazd, które wydaje się ciemnoczerwone. Spoglądałem na nie w dół, one zaś też patrzyły z góry na swoje stadko karetek i w tym wszystkim miało się poczucie uporządkowanej kontroli. Wszystko na swoim miejscu. Wszystko przewidywalne. Byłem bezpieczny i nietykalny w mojej małej, brzękliwej przestrzeni unoszącej się gdzieś wysoko w powietrzu.
Kiedy tak czekałem, nagle na drogę wypadł chwiejnymi ruchami skoczek i zanurzył się w powodzi barwnego światła za stacją. Wysiadł z niego jakiś człowiek i wszedł do wnętrza stacji, jasny i nienaganny w swoim czerwonym płaszczu. Przełajowy skoczek stał, kołysząc się jak niespokojny pająk. Pomyślałem, żeby wlać w siebie jeszcze jeden łyk.
Wtedy usłyszałem, jak wywołują moje nazwisko. Poczułem znajomą, automatyczną reakcję przebiegającą wskroś moich mięśni. Ale nie odpowiedziałem. Stałem tam, chwiejąc się odrobinę.
— Howard Rohan. Wystąp.
Głowy obróciły się w moją stronę. Wystąpiłem. Strażnik przeszedł wzdłuż kolejki, schludny i władczy w czerwonym uniformie. Zmierzył mnie wzrokiem, przyjrzał się moim wytartym jeansom, pyłowi na ubraniu, zarostowi na podbródku. Nie zwiódł go też zapach mojego oddechu.
— W porządku — powiedział. — Chodź ze mną, Rohan. Wewnątrz stacji wszystko było rozświetlone i panował wielki ruch. Strażnik zaprowadził mnie do kontuaru z imitacji marmuru, wykonanego z jakiegoś syntetyku.
— Znaleźliśmy Rohana, sir — zwrócił się do siedzącego za nim mężczyzny.
Ten przyjrzał się mojemu dowodowi tożsamości. Wyginał go w palcach. Z każdym zgięciem plastik pstrykał głośno.
— Lepiej będzie wziąć karetkę, jak sądzę. Jest szybsza. — Ostemplował plastikowy krążek i razem z moją kartą wręczył strażnikowi. — A potem szybko samolotem — dodał. — Priorytet. Sprawdźcie najpierw odciski.
Przeszliśmy do innego kontuaru, gdzie pobrano mi odciski palców i obraz siatkówki. Myślałem, że oszaleję. Czułem narastający gniew, czekający pretekstu, by wybuchnąć. To była część życia, od którego uciekłem, płacąc cenę, której tylko ja byłem świadomy. Osunąłem się bez śladu w głąb wyjątkowego zapom nienia, które wybrałem. Podobało mi się tam w dole. Nie sądziłem, że zachowali sobie prawo do wyciągnięcia mnie stamtąd w dowolnym momencie. Mogli to zrobić. Nie wątpiłem już w to.
Zdecydowałem zachować swój gniew dla kogoś bliżej szczytu, gdzie mógłby się na coś przydać. Ci chłopcy tylko wykonywali rozkazy. Robiłem więc, co mi kazali, i ani odrobiny więcej. Gdy pobierali odciski, podałem im bezwładną rękę. Nie skupiałem się na niczym, gdy skanowali mi siatkówkę. Potem patrzyli na mnie, a ja nie patrzyłem na nic, ostrożnie wyważając tlący się we mnie gniew, aby nie uwolnił się zbyt szybko i nie wpakował mnie w kłopoty.
— Myślisz, że powinniśmy go najpierw umyć? — zapytał któryś.
— Chcą go szybko — odparł ktoś inny.
Stałem tam, oddychając spokojnie i nie dziwiąc się niczemu. Oczywiście doszło do pomyłki. Chcieli jakiegoś innego Howarda Rohana (z moimi odciskami palców i wzorem siatkówki? Nieważne. Musi być jakiś inny Rohan…).
Wsiedliśmy do karetki. Rozparłem się na siedzeniu i zamknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, zaświeciły mi w nie świat ła lotniska. Wsiedliśmy do samolotu, nie odrzutowca, czyli zapewne nie mieliśmy lecieć zbyt daleko. Kiedy oderwaliśmy się od ziemi, poczułem ucisk w żołądku. Pociągnąłem następny łyk. Strażnik spojrzał na mnie niespokojnie, ale nie interweniował. Miał swoje rozkazy. Nie zastanawiałem się jakie.
Siedzieliśmy blisko ogona, oddzieleni kilkoma siedzeniami od pozostałych pasażerów. Przynajmniej nie zarażę nikogo, pomyślałem, przyjmując, że było to celowe, jako że się drapałem. Obraz telewizyjny na przedzie samolotu pokazywał jakiegoś kiepskiego komediowego aktora. Zawsze myślałem, że jestem niezły w rolach komediowych. Minęło dużo czasu, odkąd grałem główną rolę w nowej szekspirowskiej komedii, którą wygrzebali w ’94, choć możliwe, że nazwisko autora też coś znaczyło. Miranda zawsze mawiała…
Nieważne. Nie myśl o Mirandzie.
Ale czy tutaj — w trakcie powrotu do cywilizacji — w tym pachnącym czystością, cicho brzęczącym samolocie, na kwiecistych pluszowych siedzeniach, da się nie myśleć o Mirandzie? Bóg świadkiem, że nie myślałem o niej zbyt wiele, kiedy żyła. Może wciąż by żyła, gdybym słuchał, kiedy chciała ze mną rozmawiać. Gdybym myślał o niej więcej jako kobiecie, a mniej jak o pięknej lalce do grania, kiedy potrzebowałem jej na scenie.
Nie myśleć o Mirandzie.
Źródło: Rebis



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1983, kończy 42 lat
ur. 1975, kończy 50 lat
ur. 1961, kończy 64 lat
ur. 2006, kończy 19 lat
ur. 1985, kończy 40 lat

