Żółte ślepia: przeczytaj fragment fantasy Marcina Mortki
Lubicie polską fantastykę? Mamy dla was fragment przyszłotygodniowej premiery, czyli Żółtych ślepi Marcina Mortki.
Lubicie polską fantastykę? Mamy dla was fragment przyszłotygodniowej premiery, czyli Żółtych ślepi Marcina Mortki.
Żółte ślepia, powieść fantasy autorstwa Marcina Mortki, trafi do sprzedaży w przyszłą środę. Jest to opowieść utrzymana w słowiańskich realiach.
Wydawnictwo Uroboros udostępniło fragment powieści Żółte ślepia. Miłej lektury!
FRAGMENT
Dzik oszalał.
Darń strzelała spod jego racic, gdy gnał prosto na księcia, charczący, ze ślepiami nabiegłymi
krwią. Wbita w jego łopatkę strzała drżała z każdym kolejnym susem, druga, tkwiąca w zadzie, ułamała się
przed chwilą. Niczym tajfun wściekłości błyskawicznie pokonywał ostatnie łokcie dzielące go od księcia.
A ten zaparł się, mocniej złapał rohatynę, wyciągnął ją do przodu. Czekał.
Odbiło mu, przemknęło przez myśl Medvidowi. Odrzucił włócznię, złapał za młot, ciężki i kamienny, zamachnął się, aż zawyło powietrze, i znowu. Siłą rozpędu wpadł na rozwścieczonego dzika, wyprowadził cios od dołu. Łupnęło, chrupnęły łamane żebra. Uderzone zwierzę przetoczyło się po mchu, parskając i sapiąc. Przebierało nogami w powietrzu, odurzone walką, obojętne na ból, ale wtedy wyrósł przy nim książę z wzniesioną rohatyną.
Uderzył raz a celnie. Dzik znieruchomiał. Na poszarpaną racicami darń popłynęły strumienie gęstej, ciemnej krwi.
Medvid nabrał tchu i wypuścił go powoli. Miał wielką ochotę obrugać księcia jak dzieciaka. Za to, że prowokuje strzałami jednego z najgroźniejszych mieszkańców puszczy, za to, że czeka na szarżę z byle jak trzymaną włócznią, że zapomina o swojej powadze i roli. Gniewne słowa, które tłoczyły się w jego gardle, rozpierzchły się jednak błyskawicznie, gdy Medvid spojrzał w oczy księcia.
Roziskrzone i radosne jak rzadko kiedy.
– Po coś go zdzielił tym twoim młotkiem, co? – parsknął książę lekko zdyszany i zarumieniony. – Myślisz, że bym go nie strzymał?
Medvid wzruszył ramionami.
– A skąd mam wiedzieć, książę – burknął. – Pewnie byście strzymali. Chyba że nie. A wtedy…
– Co wtedy? – zapytał Bolko.
– Nie miałbym po co wracać na dwór. – Medvid założył ogromne ramiona na piersi.
– O sobie ino myślisz, Kosmaczu?
– Gdybyście mi na rękach, książę, zginęli, miałbym ci ja się z pyszna. – Medvid podniósł bukłak z piwem, który zrzucił wraz z resztą tobołków w chwili, gdy z gęstwy wychynął dzik, a Bolko porwał za łuk. – Biskup Berwid by mnie na świętym dębie obwiesił, poczekał, aż ducha wyzionę, a potem ów dąb zrąbał. Ale umiejętnie, tak by mnie przygniótł. – Trzymaj te pomysły dla siebie, Kosmaczu. – Blask w oczach księcia przygasł. – Bo jeszcze was biskup w swej mądrości posłucha kiedyś. I piwa daj, bom spragniony.
Usiedli obaj na pniu drzewa powalonego przez dawno zapomnianą burzę. Nad truchłem ubitego dzika zataczał kręgi bąk, nad plamami światła słonecznego polatywały motyle, sosny szumiały, trącane letnim wiatrem. Wśród młodych, gibkich brzózek rozćwierkał się ptasi parlament.
Milczeli, popijając piwo z bukłaka. Medvid, bo tak lubił. Bolko, bo znów ogarnęły go złe myśli.
– Nie przepadasz za biskupem, co? – odezwał się w końcu książę.
Medvid dopił resztę piwa, splunął osadem i wzruszył ramionami.
– Obojętny mi on – mruknął.
– Obojętny – prychnął Bolko i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Znam cię, Kosmaczu. Głupiś nie jest, głuchy też nie. A więc pewnie wrażenie na mnie chcesz zrobić, co? Jak ci może być obojętny ten, kto na starą wiarę wyrzeka, kto do ścinania świętych dębów nakłania, a przemocą chrzci, kto nazywa Światowida i Trygława krwawymi bożkami, a mówiąc to, przez cały czas patrzy na ciebie? Naprawdę ci to obojętne?
– Gdybym rzekł – zaczął powoli Medvid – że nie, chcielibyście, książę, dowiedzieć się, co mi nie pasuje. A gdybym powiedział prawdę, poczulibyście się urażeni. Bo przecież gadacie to co i biskup, choć różnymi słowami.
Książę uśmiechnął się skąpo, wpatrzony w gąszcz leśny.
– A wiesz, czemu? – spytał cicho. – Wiesz, czemu tak jest?
– Nie – odparł Medvid.
– Nie zadawałeś sobie nigdy tego pytania? Czy po prostu nie chcesz o tym gadać?
– Nie. I nie.
– Lubię cię, Kosmaczu – ciągnął książę. – I chyba nawet ci zazdroszczę. Bynajmniej nie twej mądrości ani tych barów, choć przyznam, sam bym odyńca tak zdzielić nie potrafił. Nie zazdroszczę ci też tego, że umiesz w kniei odnaleźć spokój, bo i ja jeszcze to potrafię. Po prawdzie to zazdroszczę ci tylko tego, że nie zadajesz sobie żadnych pytań.
Medvid obrzucił księcia nieprzeniknionym spojrzeniem, a potem odwrócił głowę. Lustrował pnie pobliskich drzew.
– Wędrujesz wszak z moją drużyną już czwarty rok, Kosmaczu, i widzisz, co się dzieje w kraju. Widzisz, jak zmienia się dwór. Słuchasz tych, którzy przybywają do nas, zarówno z Czech, jak i z Niemiec, i nie masz wątpliwości, że to dopiero początek. Wiesz też, że i na ciebie koso obcy patrzą, a i swoi zaczynają. Mimo to nie masz rozterek.
Medvid zdusił komara na ogromnej, sękatej dłoni. Patrzył daleko w las.
– Nie lękasz się, że czasy staną się złe również dla ciebie? Że kiedyś nie będę mógł cię ochronić?
– Nie.
– Gdybym cię nie znał, Kosmaczu, to teraz naprawdę uznałbym, żeś głupi – zaśmiał się władca bez wesołości. – Ale cię znam i wiem, żeś inny od reszty. Że masz to coś, co i ja chciałbym posiąść. Że masz grubą skórę i wzbraniasz wielkim sprawom przystępu. Jakże i ja bym tak chciał!
Medvid, na pozór zamyślony, przytakiwał lekko, jakby dawał księciu przyzwolenie na coraz to kolejne wynurzenia. Jego wzrok, choć rozmyty, pełzał uważnie wzdłuż kolejnych pni drzew. W kąciku ust błądził ledwie zauważalny uśmiech.
– Bo nie masz ci dnia, by Berwid czy któryś z jego przybocznych gadułów nie przyszedł do mnie z kolejnym kłopotem! – wybuchnął władca. – Nie masz ci dnia, by któryś z możnych nie przyszedł ze skargą! By któryś nie zaczął innemu zazdrościć! By ktoś się z kimś nie pokłócił! By któryś nie rzucił oskarżenia na innego! Skorki zazdroszczą Powałom, ci nienawidzą Grzmichów, Rykały skarżą się na mnichów, Toporce zwąchały się ponoć z żercami, stary Żeleziec na Niemców pomstuje, a widno, w ich kieszeni siedzi. Za Odrą zaś margrabia Gero tylko czeka, aż mi się noga powinie.
Zacisnął zęby, ale po chwili znów podjął:
– A najgorszy ze wszystkiego to ów Jaźwiec! Słyszałeś o nim?
Medvid skinął głową, choć nadal rozglądał się dyskretnie.
– To żerzec. Wielce wam wrogi.
– Pyskaty, bezczelny, zawzięty! – wybuchnął książę. – Jak kraj szeroki, nawołuje do obrony dawnej wiary! Ponoć setki popleczników ma, grzyb stary, mówią, że co drugi na podgrodziu gnieźnieńskim mu sprzyja, powiadają, że do wojny się szykuje, kościoły chce palić i krzyże obalać. Drugi rok takiego syna szukam i nic! Drugi rok mija, jak słyszę, że najwierniejsi moi stronnicy
rzekomo z nim potajemnie spiskują. Co tu począć, gdy przychodzi walczyć z niewidzialnym wrogiem? Jakże to taką psiarnię rozgonić? Jak ich do posłuchu przymusić?
– Batem. – Medvid zwęził lekko oczy, gdy dostrzegł to, czego szukał: cztery szramy na pniu drzewa, które wyglądały, jakby jakieś stworzenie od niechcenia chlasnęło korę pazurami. Na pniu innego widniał podobny ślad.
– Batem – żachnął się Bolko. – Myślisz, że to coś da? Człek do wilka podobny, nie do psa. Batem chlaśnięty raz czy drugi, odwróci się, skuli, przyczai, kąsać chciał będzie, watahę skrzyknąć przeciwko mnie spróbuje, a co ja wówczas pocznę? Mało mam wrogów? Potrzeba mi kolejnego?
Medvid pokiwał głową. Jego lewa dłoń, ta, której książę nie widział, dotknęła niewielkiej sakiewki, przytroczonej do skórzanego pasa, jakby chciał się upewnić, że dalej tam wisi.
– Możny iście jak wilk – powiedział z zadumą. – A wilki ognia się boją.
– Wiem. – Bolko uśmiechnął się bez wesołości. – Po tym, jak spaliłem Gruchnę i rozwłóczyłem starego Gruchałę i jego czterech szczeniaków po trakcie na Kołobrzeg, cicho się jakoś w Gnieźnie zrobiło. I pokornie. Darów też jakby więcej dostawaliśmy, ja i Hajna. Sęk w tym, Kosmaczu, że Gruchała był głupi. Sam jeden mi bruździł. Zbyt dumny był na układy, nie chciał się z nikim skrzykiwać, gardził pozostałymi rodami, bo wszak jego najstarszy. Myślisz, że nie wiem, że się Skorki z Grzmichami zgadali po cichu i razem na Niemców wygadują? Kto wie, czy już z Jaźwcowymi gdzieś nie gadają.
Książę urwał i westchnął. Medvid zerknął na niego z ukosa, lecz w oczach Bolka gęstniała mętna zaduma.
– Ale wszystko to nic. – Machnął nagle ręką. – Ludzi rozumiem. Ludzi da się pokonać, oszukać, zjednać, ale złe siły, które po puszczy się lęgną... Złe siły, które temu Jaźwcowi pewnie są powolne...
Znów zamilkł. Patrzył w przyszłość, przyglądał się odległym wydarzeniem, ważył niepojęte siły i oceniał tajne układy. Zapomniał o miejscu, w którym się znajdował. Nie był świadom nawet tego, że ptaszki ucichły wśród brzózek.
– Szczęśliwy jesteś, bo nie wiesz tego wszystkiego – szeptał Bolko. – Bo nie musisz tego wiedzieć. Bo nie musisz nawet mnie słuchać. Polujesz jeno ze swym księciem, od czasu do czasu słowo szepniesz, gdy upir się gdzie zbudzi czy topielica łeb z wody wystawi, i tyle. Trosk nie masz.
Wciągnął powietrze, nadal wpatrzony w dal. Ptaki uciekły z furkotem. Słońce nagle zbladło, jakby coś odessało jego blask, powietrze stało się ciężkie, duszne. Krew na sierści dzika krzepła. Potężna dłoń Medvida stwardniała na trzonku młota.
Źródło: Uroboros / fot. Uroboros
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1960, kończy 64 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1967, kończy 57 lat