Sequele, prequele, remaki, rebooty, adaptacje, 82726 część jakiejś sagi - jeśli przyjrzeć się liście dużych hollywoodzkich filmów wyprodukowanych w ostatnich latach, to prawie każdy z nich będzie można zakwalifikować do którejś z wyżej wymienionych form. Oryginalność się zwyczajnie nie opłaca. Dla wielkich wytwórni filmowych kino to przede wszystkim biznes, a środki wpompowane w filmy muszą się zwracać. Produkuje się więc to, do czego ma się pewność, że się sprzeda, a gdy w 2012 roku sprzedaż biletów spadła i całoroczny wynik box office był mniejszy o 3,8 procenta, wielka akcja, by odmienić tendencję spadkową, nabrała jeszcze większego rozpędu.
Jako przykład weźmy listę najbardziej dochodowych filmów 2015 roku w USA. W pierwszej dziesiątce znalazła się jedna oryginalna propozycja - jest to Inside Out, animacja Pixara. Pozostała dziewiątka to kontynuacje i/lub adaptacje. W roku 2014 mieliśmy dwie oryginalne produkcje – znów były to animacje. Rok 2013 – dwie, 2012 – dwie, 2011 – zero, 2010 – cztery (w tym trzy animacje!). Podobnie było w latach wcześniejszych. Tendencja jest więc utrzymana, a patrząc na dotychczasowe wyniki box office, w tym roku będzie podobnie. Optymalnie byłoby, gdyby liczba oryginalnych filmów była proporcjonalna do tych nieoryginalnych, ale na to się nie zanosi.
Od razu nasuwa się refleksja – skoro takie filmy się kręci, to na takie filmy ludzie chodzą do kina, bo jaki mają wybór? Błędne koło. To jednak z czegoś wynika i nie jest tak, że w Hollywood postanowiono robić kolejne remaki i sequele tak sobie, bez powodu. Ktoś tam zadał sobie ważne i podstawowe pytanie: dlaczego warto robić nieoryginalne filmy i pompować w nie pieniądze? Bo to działa. W Hollywood zbadano rynek i odkryto wspaniały przepis na sukces, a nazywa się on nostalgią.
Nostalgia to potężna siła, której bardzo trudno się oprzeć. Skojarzenie z tym, co znane, bezpieczne, miłe, wywołuje lawinę wspomnień i człowiek dąży do tego, by znów poczuć się tak dobrze jak kiedyś. W 2015 roku obejrzeliśmy takie filmy, jak: Star Wars: The Force Awakens, Creed czy Mad Max: Fury Road. Uniwersa filmowe, w których się rozgrywają, rozpoczęły się w latach 70. Każdy, kto jako dzieciak poznał samotnika Maxa, nieustraszonego Rocky’ego czy rodzeństwo Skywalkerów, powrócił do kin, zabierając ze sobą rodziny i przyjaciół. By znów poczuć się jak wtedy.
Mimo że efekty specjalne są nieporównywalnie lepsze, a cała technika robienia filmów poszła bardzo do przodu, to nie ukryje tego smutnego faktu, że ostatnie lata w kinie wyglądają jak kompilacje hitów z lat 70., 80., 90... Zamiast szukać nowych pomysłów, idei, wciąż grzebie się w przeszłości, bezpiecznie próbując odświeżać kolejne uniwersa, mimo że większość z nich ma się zupełnie dobrze i nie potrzebuje nowych wersji. Klasyczny Jurassic Park obyłby się bez Jurassic World i już na pewno nie potrzebowaliśmy nowego Terminator: Genisys. A aktorskie wersje klasycznych animacji? Disney nie ustaje w serwowaniu kolejnych propozycji i proponuje nam powrót do lat dzieciństwa.
Wszystkim nam grozi przesyt nostalgią. Za przykład niech posłuży uniwersum Gwiezdnych wojen. To, co działo się przed premierą Przebudzenia Mocy, z pewnością wpisało się do historii kina – fani czekali wiele lat na powrót ukochanej sagi. Film odniósł ogromny sukces finansowy, więc stał się iskrą zapalną – od teraz co roku będziemy dostawać film w tym uniwersum. Chwila refleksji: czy to dobrze? Czy za chwilę nie będziemy mieli dość? Jaka jest szansa, że to będzie nadal cieszyć, a samo myślenie o Gwiezdnych wojnach nie stanie się męczące?
O braku kreatywności w Hollywood obok odświeżania starego i nieskończonych kontynuacji świadczy też szaleńczy pęd ku ekranizacjom książek i komiksów. Przypadek tego drugiego jest szczególnie niepokojący.
Filmy komiksowe zalały kina, a biorąc pod uwagę zapowiedzi włodarzy Marvela czy DC, to dopiero początek. Wystarczy zobaczyć, ile filmów jest w planach. Powieści graficzne stanowią ważną część amerykańskiej kultury i przenoszenie na duży ekran przygód ukochanych superbohaterów Ameryki to także wykorzystanie nostalgii. Z pełną premedytacją. Nie ma takiej siły, która powstrzyma kogoś, kto połowę dzieciństwa identyfikował się z Supermanem czy Batmanem, przed pójściem do kina. Nie ma nawet znaczenia to, że film zapowiada się kiepsko.
Ktoś w Hollywood doskonale zdaje sobie z tego sprawę. I przychodzi ten niebezpieczny moment – już za chwilę nie będą musieli się nawet starać. Już teraz filmy komiksowe są często odtwórcze, pozbawione logiki i robione pod jeden i ten sam schemat, a może być jeszcze gorzej. Kino może zalać identyczna, pozbawiona sensu papka, guma do żucia dla oczu. Filmy zupełnie niewymagające myślenia, twory filmopodobne. Oczywiście tak być nie musi, istnieją niezłe, a nawet dobre (Captain America: The Winter Soldier, Guardians of the Galaxy, trylogia o Batmanie Nolana) filmy komiksowe, ale wiele wskazuje na to, że nie można liczyć na wiele. Na przykład o Avengers: Age of Ultron trudno w ogóle powiedzieć, że jest filmem. To raczej jedno wielkie ogłoszenie kolejnej fazy uniwersum Marvela, odcinek serialu o budżecie przekraczającym wszelkie wyobrażenia. Chyba nikomu nie trzeba też przypominać, jaką katastrofa była The Fantastic Four. A trzecia część Irona Mana? Filmy o Hulku i Thorze? Wolverine? Zielona Latarnia? Ta lista nawet jeszcze nie zbliża się do końca.
Jeśli nie ekranizacje komiksów, to adaptacje kolejnych książek. Jeśli tylko jakaś seria dobrze się sprzedaje, któraś z dużych wytwórni natychmiast kupuje do niej prawa – szczególnie gdy jest to cykl, który można podzielić na kilka części. W ten sposób kina zalewają twory takie, jak: The Hunger Games, The Maze Runner, Divergent, The Giver i inne. Jeśli autor jest poczytny wśród nastolatków, też może liczyć na film (Paper Towns, The Fault in Our Stars, If I Stay, Love, Rosie). Na trzecim miejscu mamy inne: thrillery, kryminały i sci-fi. I jest jeszcze Stephen King. On sam stanowi osobą kategorię. Choć adaptacje książek są ryzykowne, bo film nigdy nie jest w stanie jej dorównać, to jednak nadal opłacalne (fani oryginału i tak pójdą do kina) oraz bezpieczne (nie trzeba się wysilać, gotowe rozwiązania twórca ma podane jak na tacy).
Pytanie – jeśli film jest naprawdę dobry, to czy ma to znaczenie, czy jest sequelem, adaptacją? Nie. Tyle tylko, że dobre filmy to nie codzienność, a dobre filmy będące kolejną częścią czegoś innego to już w ogóle cenny okaz. Niektórym twórcom udaje się dokonać bezbolesnego odświeżenia znanego formatu. Udało się Cooglerowi z Creed, Abramsowi z Przebudzeniem Mocy, Millerowi z Mad Maxem, ale to wciąż są sytuacje wyjątkowe. Częściej obejrzenie kolejnego remake’a czy rebootu jest jedynie okazją, by przypomnieć sobie, jak dobry był oryginalny obraz, i ponarzekać nad tym, jak go zniszczono.
Problem ze świeżym podejściem do tematu mają także te filmy, które są oryginalnymi (gdzie oryginalny znaczy: nie adaptacja, remake, kontynuacja) pomysłami twórców. Większość obrazów serwowanych z Fabryki Snów to mielenie tych samych schematów po raz setny. Kolejne blockbustery łatwo ze sobą pomylić, są tak bardzo do siebie podobne. Sceny akcji i kolejnych katastrof wyglądają wszędzie tak samo, CGI wylewa się z ekranu. Terroryści któryś raz atakują prezydenta i po raz kolejny jeden śmiałek powstrzymuje wszystkich. Ich imiona i twarze dawno zamazały się w pamięci. W romantycznych komediach bohaterki są kolejnymi klonami, a fabuła toczy się swoim dobrze znanym rytmem. W horrorach straszy się nas tym samym, szokować też nie ma już bardzo czym. Kilka razy do roku dostajemy też żenującą, suchą, nieśmieszną komedię. Przewidywalność tego, co zobaczymy na ekranie, w wielu filmach jest tak wielka, że nie pozostaje nic innego, jak tylko głośno westchnąć.
Twórcy, którzy chcą robić kino inne, artystyczne, nie poddają się ograniczeniom wielkich wytwórni i presji zrobienia wyniku finansowego, często więc nie mają pieniędzy na swoje filmy. Świeże historie lądują w szufladzie lub na liście najlepszych niewykorzystanych scenariuszy. Głównym zamartwieniem producentów jest bowiem to, by film przyniósł zysk – dla nich kino to biznes, a nie warsztaty kreatywności dla uzdolnionych, wrażliwych twórców. Jeśli już uda się im zebrać potrzebne fundusze, a upragniony film powstanie, potem można go zobaczyć w dwóch kinach w mieście. Albo od razu na DVD. Albo wcale. Ostatecznie twórcy ci mają Złote Palmy i Niedźwiedzie, Hollywood ma zaś wszystkie pieniądze.
Zasada ekonomii mówi, że gdzie jest popyt, to tam jest podaż. Jakimi widzami więc jesteśmy?