Lato w kinie – zachwyty i rozczarowania Katarzyny Koczułap
Po Marcinie przyszła kolej na mnie, by podzielić się z Wami moimi odczuciami co do sezonu letniego w kinach. Co mi się podobało? Co zawiodło?
Po Marcinie przyszła kolej na mnie, by podzielić się z Wami moimi odczuciami co do sezonu letniego w kinach. Co mi się podobało? Co zawiodło?
Ja w przeciwieństwie do mojego redakcyjnego kolegi nie będę taka surowa. Owszem, także uważam, że to nie było najlepsze filmowe lato, i także nie miałam swojego żadnego strzału w dziesiątkę, ale jednak coś tam mi się podobało. W sumie nawet więcej niż jeden tytuł. Muszę jednak powiedzieć, że faktycznie nie były to te filmy, na które czekałam i po których się wiele spodziewałam. Jak to w życiu bywa – im bardziej na coś liczysz, tym mocniej to cię rozczarowuje.
Najbardziej wściekła z kina wychodziłam po seansie Now You See Me 2. No naprawdę! Jak można było tak zniszczyć ten piękny koncept z pierwszej części?! Nie do wiary. Dobrze pamiętam, jak świetnie bawiłam się na "jedynce", jak bardzo byłam oczarowana bohaterami, narracją, świeżością pomysłu. Pierwsza część zajmuje wyjątkowe miejsce w moim serduszku, to taka moja świecąca błyskotka. Od sequela oczekiwałam tego samego – niezobowiązującej dobrej zabawy. A co wyszło? Ano nic. Zamiast letniej rozrywki, próbowano ten film zamienić w jakiś poważny thriller. Wyszło tak nieudolnie, że aż zaciskałam ręce na oparciach fotela ze złości. Tak się nie robi.
Nie mogę powiedzieć, że zawiodłam się na Independence Day: Resurgence, bo właściwie nie spodziewałam się po tym filmie niczego dobrego. Nie lubię nawet pierwszej części – z absurdalnie głupiutkich filmów katastroficznych wolę Armageddon, a po zwiastunach sequela już wiedziałam, że będzie klapa. Była. I to ogromna. Wiecie, wszystko ma swoje granice, a ten film przekroczył je w momencie, gdy na ekranie oglądaliśmy wesoły autobus śmigający przez pustynię i to, co się działo wokół niego. Litości.
Podobna sytuacja jest z Legionem samobójców. Wyznam szczerze – już zwiastuny mi nie podchodziły. Ktoś tam chciał być taki cool i wyluzowany, i zabawny, i z charyzmą, że wyglądało to sztucznie. Balonik pompowano do dnia premiery i wybuchł on nam wszystkim w twarz. Suicide Squad to nawet nie jest film – to zlepek na szybko połączonych scen, chaotyczny twór pozbawiony sensu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że był… nudny. Trudno było wysiedzieć. A Jaredowi Leto za zniszczenie postaci Jokera należy się kilka klapsów.
Po seansie X-Men: Apocalypse było mi zwyczajnie smutno, ponieważ bardzo lubię X-Menów, uważam, że to najciekawsze superboahterskie uniwersum i zasłużyli na dużo, dużo lepszy film. Sama postać Apocalypse’a to jedna wielka porażka; w sumie myślałam, że nie będzie gorszego łotra w tym roku w kinie, ale potem zobaczyłam Legion samobójców i zmieniłam zdanie… Można było gorzej. Samych X-Menów w ryzach trzymała tylko Lawrence i jej Mystique. Może jeszcze Quicksilver. McAvoy zrobił, co mógł, ale o Henryku w wykonaniu Fassbendera to wszyscy zapomnijmy.
Honor komiksowych filmów w tym roku ratował Captain America: Civil War. Marvel raz jeszcze stanął na wysokości zadania i zrobił film mocno przemyślany oraz sprawiający dużo radości. Budowanie postaci to coś, czego im każdy może pozazdrościć. Robią to tak mądrze, że potem los tych bohaterów widza zwyczajnie obchodzi, a tylko to ma znaczenie. Nie mówiąc już o rewelacyjnym nowym Spider-Manie i Czarnej Panterze, w których jestem nieuleczalnie zakochania. Poprzeczka jak zwykle zawisła bardzo wysoko.
Bardzo żałuję, że The Nice Guys nie spodobali mi się tak bardzo, jak bym chciała. Owszem, uważam, że to niezły film, ale liczyłam na dużo więcej. Jednak sporo żartów było poniżej poziomu, a Gosling w swojej przerysowanej roli irytował mnie przez cały film. Na szczęście końcówka lata przyniosła nam War Dogs i to był zdecydowanie lepszy buddy movie. Dynamiczny, z doskonałym Hillem i Tellerem, z gagami trafiającymi w punkt. Świetnie się bawiłam. Cały czas nucę sobie w głowie piosenki z filmu, a odpowiednie sceny jak na żądanie pojawiają się przed oczami.
Niczego nie spodziewałam się po Money Monster i może też dlatego się nie rozczarowałam. Ot, porządna rzemieślnicza robota ze świetnym Jackiem O’Conellem i Julią Roberts, którą zdecydowanie bardziej wolę w dramatycznych rolach. Zaskoczył mnie też tego lata romans - Me Before You wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi miało być kolejną niestrawną komedią romantyczną, a okazało się przyzwoitym średniakiem. Duża w tym zasługa Emilii Clarke.
Zawiodły w tym roku filmy przygotowywane z myślą o dzieciach. Finding Dory było ledwie przyjemne, ale daleko tej animacji do poziomu, do którego przyzwyczaił nas Pixar. Z kolei The BFG od Spielberga to już niestety pomyłka. Nudne, nieangażujące kino z jedną z najbardziej irytujących postaci dziecięcych, jakie widziałam. Ani to produkcja dla dzieci, ani tym bardziej dla dorosłych.
Jeśli chodzi o Jasona Bourne’a, to ten pan powinien odejść już na emeryturę. Jasne, Jason Bourne nie był złym filmem, ale był filmem boleśnie średnim, który powtórzył wszystkie schematy klasycznej serii i nie zbliżył się do jej poziomu. Sam Matt wyglądał, jakby się męczył. Słabym filmem był za to Warcraft – czy ktokolwiek wie w ogóle, o co w nim chodzi? Hermetyczność tej produkcji jest tak duża, że zwykły odbiorca nie ma szans, by się cieszyć seansem. To, co się dzieje na ekranie, nic go bowiem nie obchodzi.
Filmy, które okazały się dla mnie najprzyjemniejsze w tym sezonie letnim, to te, o których niewiele słyszałam i już na pewno nie miałam żadnych oczekiwań. Do łez ubawił mnie seans obrazu Love & Friendship. Ta komedia osadzona w latach wiktoriańskich rozbiła bank. Genialnie napisani bohaterowie (bohaterki zwłaszcza), rozbrajające i inteligentne dialogi, barwna narracją, cudnie zawiązana intryga i… mogłabym tak jeszcze wymieniać. Warto nadrobić! W fotel wbił mnie zaś Tomasz Wasilewski i jego Zjednoczone stany miłości. To najtrudniejszym film, jaki widziałam w tym sezonie, a także jeden z najlepszych. Tym bardziej cieszy fakt, że robił go polski twórca.
Miłym doświadczeniem były The Shallows. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – to było przyjemne półtorej godziny kontemplacji zjawiskowej Blake Lively i pięknych kadrów natury. Dlaczego ten film się udał? To proste – niczego nie udawał, nie próbował być czymś więcej, niż był. To samoświadome kino klasy B i bardzo to doceniam. Dokładnie tak jak nowy The Legend of Tarzan. Miał do zaoferowania rozrywkę typu guilty plasure i sympatycznych bohaterów w ładnych opakowaniach. Można było wyłączyć myślenie, bo była to produkcja na tyle nieirytująca, że nie wyprowadzała z równowago. Zupełnym zaskoczeniem byli A Bigger Splash i emocje, jakie zostawił we mnie ten film. Dowiedziałam się o nim w dniu pokazu prasowego, a okazało się, że to czułe i intymne spojrzenie na relacje międzyludzkie.
Jeśli miałabym wybrać jeden ulubiony film z mijającego okresu, to bez wahania postawiłabym na Café Society Woody’ego Alllena. Tak! Wreszcie Allen w świetnej formie; to jego najbardziej udany film od lat. Cudownie uroczy, błyskotliwy i zadziwiająco świeży, jeśli wziąć pod uwagę, że tematyka jest allenowska i w sumie nie znajdziecie tam nic, czego byście się nie mogli spodziewać. Jeden z krytyków napisał, że to „the best of Woody Allen” - i miał rację. Do tego Jesse Einsenberg jest obłędny w roli głównej! Nie wierzcie mi na słowo. Idźcie sprawdzić.
Żeby nie było tak różowo, to na koniec jeszcze o dwóch filmach, które obejrzałam dosłownie przed chwilą i które okazały się bolesnym rozczarowaniem. Pierwszy z nich to The Commune Thomasa Vintereberga. Po doskonałym Polowaniu oczekiwałam od niego dużo, dużo więcej. Niestety dostałam miałki, fałszywy film, który zupełnie rozminął się z tym, o czym chciał opowiedzieć. Wielka szkoda.
Druga z wpadek to niestety Sausage Party. I naprawdę mam na myśli to, co mówię – NIESTETY. Po obejrzeniu zwiastuna (widziałam tylko jeden, by nie psuć sobie zabawy) byłam podekscytowana. Zapowiedź była zabawna, spodziewałam się hardcore'owego filmu, który przekroczy kilka granic; spodziewałam się nieprzyzwoitych, ale śmiesznych żartów. Myślałam, że to będzie hit. Balonik pękł już po pierwszych minutach seansu, a po upływie kwadransa moje oczy zaczęły zamykać się do drzemki… Niesamowite, ale Sausage Party to film tragicznie nudny! Uśmiechnęłam się w kinie trzy razy, na tych właśnie żartach, które znałam ze zwiastuna i które były naprawdę śmieszne. Tylko te trzy. Reszta była tak nieudolna, że zamiast się śmiać, miałam ochotę jak najszybciej uciec.
A to przekraczanie granic? Pfff! Zero kontrowersji. W tym filmie nie ma nic hardcore'owego, chyba że dla kogoś mocny jest już sam seks i słowo sperma pojawiające się gdzieś w tle. W sumie to wtedy trochę współczuję i polecam wrócić do źródeł. Wiecie, wulgarny, nawet prostacki humor jest w porządku pod jednym warunkiem – jeśli jest zabawnie! Tutaj nie było. Wyszłam z kina z ciężkim sercem; liczyłam na jazdę bez trzymanki, a zaoferowano mi przejażdżkę kombi. Z zapiętymi pasami.
Na koniec tych wynurzeń sobie i Wam życzę jednego – lepszego sezonu letniego za rok.
Źródło: fot. materiały prasowe
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat