Łotr Jeden. Gwiezdne wojny – historie to nowa nadzieja dla widzów?
Do premiery pierwszego samodzielnego filmu ze świata Gwiezdnych wojen zostało osiem miesięcy. Niewiele wiadomo o Łotrze Jeden - znamy zaledwie bardzo zgrubny opis fabuły. Zapowiada się jednak ciekawie i, co cieszy najbardziej, odmiennie od dotychczasowych produkcji z odległej galaktyki. z okazji dzisiejszego Dnia Gwiezdnych Wojen podywaguję odnośnie spin-offów, popuszczę wodze fantazji i napiszę, co fajnie byłoby zobaczyć na ekranie.
Do premiery pierwszego samodzielnego filmu ze świata Gwiezdnych wojen zostało osiem miesięcy. Niewiele wiadomo o Łotrze Jeden - znamy zaledwie bardzo zgrubny opis fabuły. Zapowiada się jednak ciekawie i, co cieszy najbardziej, odmiennie od dotychczasowych produkcji z odległej galaktyki. z okazji dzisiejszego Dnia Gwiezdnych Wojen podywaguję odnośnie spin-offów, popuszczę wodze fantazji i napiszę, co fajnie byłoby zobaczyć na ekranie.
Stworzony przez George’a Lucasa wszechświat oferuje multum możliwości, nieznacznie tylko liźniętych przez części I-VII. Znacznie lepiej pod względem różnorodności pomysłów i przynależności gatunkowej, choć też nie idealnie, radzili sobie twórcy skasowanego Rozszerzonego Uniwersum. Mieliśmy tam historie klasycznie przygodowe (perypetie Hana Solo w Sektorze Wspólnym), opowieści quasifilozoficzne (Punkt przełomu), horror (Szturmowcy śmierci), gwiezdnowojenną wersję M.A.S.H. (dylogia Medstar), western (Kenobi), epizody z życia pilotów (cykl X-Wingi) czy Ocean's Eleven z odległej galaktyki (Scoundrels) i wiele innych. Życzyłbym sobie, aby twórcy samodzielnych filmów poszli tym tropem i zaprezentowali coś w ten deseń.
Przede wszystkim pragnę odpocząć od oglądania wydarzeń na skalę galaktyczną, od których zależą losy całego wszechświata. Tych zresztą zapewne nie zabraknie w częściach VIII i IX (i prawdopodobnie kolejnych), chociaż Rogue One: A Star Wars Story opowie nam o zdobyciu planów pierwszej Gwiazdy Śmierci, więc chyba nie unikniemy w tym przypadku skali globalnej. W spin-offach wolałbym zobaczyć coś znacznie bardziej skromnego, skupiającego się raczej na barwnych, ciekawych postaciach, dla odmiany nie z rodu Skywalkerów lub Solo. Bohaterowie dotychczasowych filmów mogliby pojawić się tylko w niewielkich rolach, a jeszcze lepiej, gdyby nie było ich wcale. Niech historie z sagi stanowią jedynie tło, nakreślają sytuację polityczną i toczą się gdzieś daleko. Oryginalna Trylogia rozgrywała się przecież na obrzeżach z daleka od radosnego centrum galaktyki. Zapyziałe, brudne dziury w rodzaju Mos Eisley, kolonii górniczej Bespin czy też zapomnianego przez wszystkich lodowego świata Hoth doskonale budowały klimat. Mimo swej kameralności dawały przedsmak ogromu świata przedstawionego i, pokazując niewiele, pobudzały wyobraźnię zapatrzonych w ekran widzów. W odróżnieniu od „plastikowych” i przesyconych kolorami części I-III, nieco bardziej surowa stylistyka trylogii z lat 1977-1983 oferowała jakby więcej. Może właśnie wtedy Gwiezdne wojny sprawdzają się najlepiej – gdy nie zwiedzamy stolicy galaktyki z jej monumentalnymi miastami i ociekającymi bogactwem wnętrzami, a poboczne, nieistotne i odległe planety. To prawda, że w częściach IV-VI w dużej mierze było to spowodowane ograniczeniami technicznymi, ale okazało się, iż mniej znaczy więcej, lepiej i ciekawiej. Obecnie, gdy można pokazać najbardziej nawet wymyślne pomysły scenarzystów, może warto by cofnąć się do tej, nazwijmy ją, ascetycznej formy i popracować nad stroną fabularną.
Mam też nadzieję, że bardzo ograniczona zostanie rola rycerzy Jedi. O ile w Oryginalnej Trylogii Zakon był jedynie wspomnieniem znanym wyłącznie z opowieści, o tyle w prequelach ukazano nam go w pełnej krasie i wyłonił się niestety obraz mało ciekawy. Bezbarwni mistrzowie, sztywno trzymający się często bzdurnych zasad i całkowicie wyprani z emocji, nie potrafili przykuć do ekranu równie mocno co Han, Luke, Vader, R2-D2 czy C-3PO. Można powiedzieć, że charakter i zachowania członków Zakonu doskonale pokazywały skostniałą instytucję, która po prostu musiała upaść, nawet jeśli Palpatine nie prowadziłby swoich mętnych gierek. Mimo wszystko jednak wolałbym ciekawszych protagonistów, bardziej ludzkich, pozbawionych wrażliwości na Moc. Albo odwrotnie – z przyjemnością zobaczyłbym jakiegoś Jedi, który porzucił Świątynię i wykorzystuje swoje umiejętności w całkowicie odmienny od etosu rycerza sposób. Nie jako Sith lub upadły Jedi, pragnący zdobyć władzę nad galaktyką, lecz na przykład angażujący się w działalność przestępczą - co prowadzi nas do kolejnego pobożnego życzenia.
W świecie Gwiezdnych wojen zawsze najciekawsze wydawały mi się dwa środowiska – przemytników i łowców nagród. Opowieść osadzona w którymś z powyższych półświatków niesie za sobą tyle potencjału i „miodności”, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Praktycznie z definicji spełniony jest postulat o niejednoznaczności bohatera. Jakimi cechami mógłby się odznaczać? Niech ma wątpliwości, ale robi swoje. Niech posiada kilka poważnych wad, ale i sporo zalet. Niech wplącze się w jakąś aferę – nadepnie na odcisk miejscowemu gangsterowi, pokrzyżuje plany któremuś z Huttów, postara się komuś pomóc i ściągnie na siebie gniew mafiozów… Albo niech się po prostu mści. Marzy mi się bohater na wzór Portera z Godziny zemsty. Obdarzony potężną dawką charyzmy łajdak, złodziej i brutalny przestępca. Tak sympatyczny, że kibicujemy mu od pierwszej do ostatniej sceny. Albo ktoś na kształt Joe Hallenbecka z The Last Boy Scout lub chociaż Człowieka Bez Imienia z trylogii dolarowej Sergia Leone. Choć wolałbym, by protagonista nie posiadał wrażliwości na Moc, nie mogę nie dostrzegać możliwości tkwiących w postaci byłego Jedi, który zostawia za sobą Zakon i coraz śmielej dokazuje w przestępczym światku. Mieliśmy wprawdzie w uniwersum gwiezdnowojennym kilka podobnych osób, choć żadna nie przekroczyła pewnej granicy (być może doczekalibyśmy się czegoś takiego w skasowanej grze 1313). I pewnie się nie doczekamy, ponieważ Disney konsekwentnie obstaje przy swoim wizerunku firmy familijnej. Jednak w ramach, w które spin-offy muszą się wpisać, istnieje przecież miejsce na trochę bardziej dorosłe historie. Nawet narzucając sobie ograniczenia kategorii wiekowej, można takowe opowiedzieć, czego najlepszym dowodem niech będzie serial 24 z jednym z największych twardzieli małego ekranu – Jackiem Bauerem, który nie przebiera w środkach, gdy ma do czynienia z terrorystami.
Idźmy krok dalej. Niech historia nie kończy się klasycznym happy endem. Znów posłużę się przykładem Godziny zemsty. Wprawdzie głównemu bohaterowi udaje się odzyskać pieniądze i odjeżdża w siną dal, ale w tym brudnym, smętnym, pełnym przemocy i czarnego humoru świecie nie można mówić o radosnej końcówce. Po seansie czułem się bardzo usatysfakcjonowany, choć ze świecą szukać drugiego takiego drania jak Porter i tak po prawdzie to powinienem mu i całej reszcie filmowych postaci życzyć wszystkiego najgorszego. Może po prostu facetów z zasadami świetnie się ogląda? W skasowanym Rozszerzonym Uniwersum znalazłoby się kilka historii bez szczęśliwego (dla bohaterów pozytywnych) zakończenia, że wymienię tu tylko pierwsze z brzegu Darth Maul. Łowca z mroku, wszystkie książki i komiksy o Vaderze czy Karmazynowe Imperium. Dlaczego Boba Fett i opowieści o nim cieszą się taką estymą u fanów? Bo jest skuteczny, bezwzględny i trzyma się własnego kodeksu honorowego. Choć ukazanie jego młodości i drogi do tego, jak został najlepszym łowcą nagród, nieco obdarły tę postać z tajemniczości, to wciąż stanowi on doskonały przykład i wzór dla scenarzystów. Wybór właściwego bohatera determinuje również historię, a nie od dziś wiadomo, że o wiele trudniej nakreślić interesujący czarny charakter niż herosa po Jasnej Stronie Mocy. Za to jak już się uda, to właściwie z miejsca wchodzi do historii kina. Pamiętacie Hansa Grubera ze Szklanej pułapki? Albo Hannibala Lectera z Milczenia owiec? Albo Normana Batesa z Psychozy?
Kolejnym elementem, na który warto zwrócić uwagę, jest uniknięcie klisz fabularnych. Nie chodzi mi oczywiście o całkowite wywrócenie konwencji do góry nogami i zrobienie z Gwiezdnych wojen ciężkiego dramatu psychologicznego czy też kina moralnego niepokoju. Myślałem raczej o zastosowaniu innych rozwiązań niż powszechnie przyjęte. Na przykład: niech nasz charyzmatyczny bohater ma na pieńku z oficerami Imperium. Zazwyczaj w podobnych przypadkach los rzuciłby go w objęcia Rebelii, gdzie przeszedłby wewnętrzną przemianę i walczył u boku innych bojowników o wolność, równość i braterstwo. Analogiczne perypetie oglądaliśmy już nieraz w starym kanonie, gdzie podobna droga stała się udziałem wielu imperialnych funkcjonariuszy. Otóż nie, nie tym razem. Niech nasz protagonista nawet otrze się o Rebelię, ale po rozwiązaniu swoich problemów wróci do tego, co robi najlepiej. Idźmy krok dalej – uczyńmy z oddanego żołnierza Imperium głównego i pozytywnego herosa. Torem tym poszli twórcy gry komputerowej TIE Fighter, gdzie wcielaliśmy się w Maareka Stele’a i od początku do końca służyliśmy Imperatorowi i Vaderowi, rozgramiając rebeliantów, a później zwalczając spisek wśród admirałów. Do dzisiaj tytuł ten przywołuje się we wszelkich zestawieniach najlepszych pozycji spod znaku Gwiezdnych wojen. Nie wiem jednak, czy osoby decyzyjne z Lucasfilmu należącego do Disneya zaryzykują i uczynią z osoby stojącej po stronie zła i nienawracającej się główną postać. Tym bardziej wątpię, że pozwolą mu wygrać i pokonać bohaterów pozytywnych. Równie dobrze takie rozwiązania mogą znów pozostawić tylko na opowieści w książkach.
Myślę, że możemy natomiast spodziewać się podobnych pomysłów co w przypadku wciąż rozwijanego Marvel Cinematic Universe. Filmy i seriale tworzą jeden spójny i przenikający się świat, powiązany protagonistami, podobnie jak wcześniej w komiksach. Jedną z największych zalet MCU jest duża różnorodność gatunkowa tytułów. Choć koniec końców właściwie w każdym przypadku mamy do czynienia z przygodowym kinem akcji, to poszczególne obrazy operują inną atmosferą. Znajdziemy tam więc i buddy movie, i kino szpiegowskie na wzór popularnych thrillerów z lat 70., i film wojenny (do pewnego stopnia), a nawet space operę. Podobnie będzie pewnie w przypadku Gwiezdnych wojen, bo skoro pomysł już raz wypalił… Odświeżenie konwencji to zdecydowanie coś, co przyda się uniwersum George’a Lucasa, szczególnie w świetle zarzutów o odtwórczość, stawianych scenariuszowi Star Wars: The Force Awakens. Części VIII i IX nie wyjdą raczej poza standard i to właśnie w spin-offach można pokładać nadzieję na oryginale historie pozbawione bagażu, który obciąża pełnoprawne filmy sagi.
Oczekuję oczywiście również efektownych scen, dynamicznych pościgów i bijatyk, a także spektakularnych potyczek myśliwców i bitew kosmicznych. Oby tylko warstwa wizualna – bez żadnej wątpliwości dopracowana i widowiskowa – nie przesłoniła interesującej historii i ciekawych postaci. Bo to te dwie składowe stanowią zawsze podstawę, cała reszta jest wyłącznie dodatkiem. Ważnym i często nieodzownym. Ale czy oryginalna trylogia odniosłaby tak ogromny sukces, gdyby nie charyzmatyczny Han Solo, złowrogi Darth Vader, naiwny i poczciwy Luke czy zabawny duet droidów? Na przykładzie pierwszych trzech nakręconych filmów ze świata Gwiezdnych wojen widać doskonale, że nie trzeba odkrywać koła na nowo. Wystarczy wziąć klasyczną opowieść i tylko trochę ją podretuszować, zapełnić sympatycznymi postaciami i całość spokojnie się obroni. Dlatego świeże podejście nie musi, a nawet nie może się w tym przypadku równać całkowitej zmianie konwencji, a raczej wprowadzeniu elementów, których do tej pory próżno było szukać w poprzednich filmach cyklu, zachowując ogólne ramy gatunkowe.
W starym kanonie twórcy opisywali wydarzenia zarówno rozgrywające się kilka (a nawet kilkanaście) tysięcy lat przed filmami, jak i sięgające ponad sto lat później (za rok zerowy przyjmowano Nową nadzieję). W nowym mamy jak dotąd historie skupione wokół istniejących części sagi. Być może w przypadku przyszłych spin-offów również ujrzymy przygody osadzone w różnych chronologicznie miejscach. Jako wychowany na Oryginalnej Trylogii optowałbym oczywiście za fabułami rozgrywającymi się podczas wojny Rebelii z Imperium, jednak gdyby cała reszta elementów została odpowiednio dobrana, jest mi w zasadzie obojętne, czy zobaczę świat Gwiezdnych wojen z czasów Wojen Klonów, umacniania się Imperium, mozolnego budowania Nowej Republiki czy też walki Ruchu Oporu z Najwyższym Porządkiem. W każdym z tych okresów da się zrobić coś ciekawego – byle nie zabrakło tego specyficznego klimatu, za który miliony ludzi na całym świecie pokochały galaktykę George’a Lucasa.
Czas pokaże, w jakim kierunku podążą twórcy spin-offów. Jak na razie potwierdzono, że drugi samodzielny obraz będzie traktował o młodym Hanie Solo, a w przypadku trzeciego w plotkach mówi się o przygodach Obi-Wana Kenobiego lub Boby Fetta. Wciąż kręcimy się więc wokół tych samych postaci. Szkoda, bo przecież można by opowiedzieć tyle ciekawych historii, przedstawić widzom nowe twarze i odwiedzić nowe światy. Może się jednak doczekamy. Może ktoś w zarządzie Disneya zaryzykuje i postawi na słabszą kartę. Wiadomo, że widzowie lubią Hana Solo (choć wątpię, czy ktokolwiek będzie w stanie zastąpić Harrisona Forda) i Bobę Fetta, więc stworzenie filmów im poświęconych jest zrozumiałe z finansowego punktu widzenia. Z drugiej strony jednak, jeśli kiedykolwiek twórcy mieliby wkroczyć na dziewiczy szlak, to chyba nie znajdą lepszej okazji. Moje serce każe wierzyć, iż idzie nowe, choć zdrowy rozsądek studzi emocje.
Tak czy inaczej, czekam z niecierpliwością na Rogue One: A Star Wars Story i kolejne spin-offy, bo odległa galaktyka to wspaniałe miejsce. Wizyty w niej pobudzają wyobraźnię i rozpalają wciąż tkwiącego w głębi duszy chłopca. Liczę na niezapomniane wrażenia i całkowity opad szczęki. Zobaczymy, jak to się potoczy...
Źródło: zdjęcie główne: Lucasfilm
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1961, kończy 63 lat
ur. 1959, kończy 65 lat
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1962, kończy 62 lat