Martin poza Westeros
Rozumie sukces "Pieśni Lodu i Ognia", ale wolałaby zamiast tego wielkiego cyklu kolejne opowiadanie. Pisarka Anna Brzezińska w swoim felietonie podkreśla, że George R. R. Martin jest najlepszy w powieściach spoza Westeros.
Rozumie sukces "Pieśni Lodu i Ognia", ale wolałaby zamiast tego wielkiego cyklu kolejne opowiadanie. Pisarka Anna Brzezińska w swoim felietonie podkreśla, że George R. R. Martin jest najlepszy w powieściach spoza Westeros.
Wielu czytelników poznało George’a R.R. Martina dopiero przy okazji jego epickiej sagi fantasy "Pieśń Lodu i Ognia", dla mnie jednak zawsze będzie przede wszystkim twórcą mistrzowskich krótkich form – "Pieśni dla Lyanny", "Drogi krzyża i smoka" czy "Piaseczników". Natknęłam się na jego książki w 1999 roku, kiedy przelotnie studiowałam w Londynie i wszelkie nadwyżki finansowe, a nie było ich wiele, przepuszczałam w maleńkim antykwariacie specjalizującym się w literaturze SF&F. Jego właściciel, uroczy starszy pan, w poczuciu misji zapoznawał dziewczę z Dzikiego Wschodu z tytanami literatury fantastycznej i pewnego dnia zdumiawszy się głęboko, że nigdy dotąd nie słyszałam o George'u R.R. Martinie, podsunął mi pod nos jakąś jego powieść, bodajże "Fevre Dream", a potem wygrzebał dla mnie skądeś jego zbiory opowiadań. Bo jeśli nie znasz opowiadań Martina, powiedział starszy pan, to nie rozumiesz. I faktycznie nie rozumiałam, bo żadna z wczesnych powieści Martina nie rzuciła mnie na kolana. Potem jednak przeczytałam opowiadania i wiele się zmieniło.
Kiedy sięgnęłam po "Grę o tron", pierwszy tom monumentalnego cyklu fantasy, który przyniósł Martinowi ogromny sukces komercyjny oraz zachwyt milionów fanów na całym świecie, znów stanęły mi przed oczami "Piaseczniki". Z tego opowiadania wyraźnie przebija jakże typowa dla Martina pesymistyczna refleksja o ludzkiej naturze i naturze władzy, a walki o przetrwanie, toczone przez te pozaziemskie stworzenia – sandkings – dla rozrywki swojego pana i w obliczu jego okrucieństwa, są równie zaciekłe i bezlitosne jak te, które wiodą mieszkańcy Westeros. U Martina spod jasności nieustannie przebija mrok, a każde zwycięstwo jest gorzko okupione. Melancholią pobrzmiewa już jego pierwsza powieść "Dying of the Light" o powolnym konaniu planety Worlorn, z tytułem zaczerpniętym z przepięknego wiersza Dylana Thomasa "Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy". Podobnie jest z bardziej udaną powieścią "Fevre Dream" o niezwykłym parowcu i jego równie przedziwnych pasażerach, którzy podróżują po XIX-wiecznej Missisipi. Smutek przebija nawet z cyklu opowiadań o Tufie Wędrowcu, handlarzu przemierzającym kosmos w swoim statku pełnym kotów – i właściwie tylko dzięki kotom zapamiętałam ten tomik, bo poza tym jest on nader sprawnie napisanym przygodowym czytadłem SF, jakich naprawdę jest na rynku bardzo wiele. Ale i tu ludzkość zachowuje się jak zawsze i wszędzie: jest zachłanna i krótkowzroczna, nie ogląda się na konsekwencje, zeżre wszystko, co zdoła, a potem rzuci się sobie do gardeł.
Kiedy George R.R. Martin publikował "Grę o tron", był więc autorem znanym i utytułowanym, a także wielokrotnym zdobywcą Hugo i Nebuli. Krótkie formy jednakże nie przyniosły mu spektakularnego sukcesu komercyjnego i po chłodnym przyjęciu thrillera "The Armageddon Rag" zaangażował się w produkcje filmowe, m.in. "Strefę mroku", co, jak sam po latach przyznawał, nauczyło go wszystkiego o telewizji i znacząco wpłynęło na sposób, w jaki pisze. Kiedy w 1996 roku powrócił w wielkim stylu, wielu czytelników, pamiętających jego dawne opowiadania, zarzucało mu, że nowa powieść jest typową komercyjną sagą fantasy i autor takiego kalibru nie powinien rozmieniać swojego talentu na drobne. Martin odpowiedział im ponoć z typowym dla siebie sarkazmem, że zrobił już wystarczająco wiele dla gatunku i teraz zamierza zrobić coś dla swojej rodziny i dla siebie. I robi to, powiedzmy sobie szczerze, na wielką skalę.
[image-browser playlist="591279" suggest=""]
Przyznam, że przy całym szacunku dla tego gigantycznego projektu literackiego, podzielam utyskiwania tych, którzy nad losy rodzeństwa Starków przedłożyliby kolejne błyskotliwe opowiadanie, ale w pełni rozumiem sukces "Pieśni Lodu i Ognia". Napisano o nim tak wiele, że nie zamierzam się rozwodzić nad jego inspiracjami historycznymi, podobieństwami do Wojny Róż czy skonfliktowanymi religiami. W gruncie rzeczy Martin zrobił dwie proste rzeczy, który sprawiły, że "Gra o tron" okazała się powiewem nowości w literaturze fantasy. Jak wielokrotnie pisał, jest zagorzałym miłośnikiem literatury historycznej, w szczególności zaś "Królów przeklętych" francuskiego pisarza Maurice'a Druona, którego uważa za najlepszego francuskiego pisarza historycznego od czasów Aleksandra Dumasa. W cyklu Druona, rozpoczynającym się w czasie burzliwych rządów Filipa Pięknego, pogromcy zakonu templariuszy, dostrzega te same elementy, które składają się na sukces jego własnej sagi – rywalizację o władzę, zachłannych władców, podstępne, knujące królowe, skrytobójstwo, występek, zdradę i zemstę, dzieci podmienione w kołysce, rywalizujące rody i nienawiść zagarniającą kolejne pokolenia; swoją drogą, polecam wszystkim miłośnikom Martina cykl Druona, bo wprawdzie magii tam nie ma zbyt wiele (chyba że damy wiarę oskarżycielom templariuszy), to nie sposób się od tych książek oderwać. I właśnie to spojrzenie na rywalizację polityczną, ten gorzki historyczny realizm, co najmniej od czasów Roberta Gravesa obecny na kartach powieści historycznych, bardzo udanie splótł Martin z fantastyką.
"Pieśń Lodu i Ognia" nie ma nic wspólnego z inicjacyjnymi powieściami dla młodzieży, w których miły pastuszek wyrusza w daleką podróż, żeby odkryć tajemnicę swojego pochodzenia, spotkać czarodzieja, który wtajemniczy go w arkana sprawowania władzy, i zostać jeźdźcem smoka. Powieści Martina są zdecydowanie przeznaczone dla dorosłych i dalekie od pruderii chociażby w sferze erotycznej, bo miłość i pożądanie bywają w nich potężną i często destrukcyjną siłą. Cykl Martina ma mocny posmak historii sekretnej, historii, której zwykle nie znajdziemy na kartach podręczników i ociekającej od ukrytych mordów, podmienionych niemowląt, zbrodni i perwersji. Wokół wielkich władców, zwłaszcza w czasach zamętu, zwykle kłębiły się plotki i pomówienia, podsycane zazwyczaj przez ich przeciwników politycznych, i właśnie z tego nurtu czerpali mistrzowie powieści historycznej, z sympatią przywoływani przez George’a R.R. Martina: u źródeł świetnego "Ja, Klaudiusza" Roberta Gravesa leżą przecież "Żywoty cezarów" Swetoniusza, który opisał dynastię julijsko-klaudyjską jako szereg najbardziej plugawych zwyrodnialców. Wyjątkowo malowniczym przykładem tej ukrytej przed niewtajemniczonymi historiografii jest Prokopiusz z Cezarei, który w "Historii wojen" wysławiał Belizariusza i Justyniana, podczas gdy w "Historii sekretnej" wylał na obu potok nienawiści, spisując skrupulatnie wszelkie ohydne plotki, intrygi i pomówienia. A jak było naprawdę? Czy Fredegunda i Brunhilda były naprawdę takimi potworami, na jakie wykreował je Grzegorz z Tours? Czy templariusze czcili diabła? Nie wiadomo, ale rosnące zainteresowanie historią plotki i intrygi z pewnością odpowiada na popularne współczesne przeświadczenie, że pod oficjalną historiografią drzemią ukryte potworności oraz spiski, które poruszają aktorami dziejowego dramatu. Martin tę spiskową obsesję i pragnienie odbrązowienia przeszłości wyczuwa bardzo dobrze i podsuwa nam mnóstwo frapujących możliwości.
Jednym z najsilniejszych jego atutów jest umiejętność kreacji wielowymiarowych, skomplikowanych postaci, które wymykają się łatwym ocenom. Jego bohaterowie ewoluują i jak w prawdziwych historiach, bardzo trudno przesądzić, po której stronie mocy ostatecznie się opowiedzą. Wszyscy płacą cenę za swoje wybory i właściwie wszyscy idą z rzeczywistością na mniejsze czy większe kompromisy, tracąc niewinność w miarę, jak zanurzają się coraz głębiej w wielką grę królów. Martin traktuje ich równie bezceremonialnie, jak prawdziwa historia obchodzi się ze swoimi herosami i, co wielokrotnie podnoszono w recenzjach, przewracając kartę, nigdy nie możemy być pewni, czy któraś z głównych postaci nie zginie, jak to w życiu, bezsensowną, przypadkową śmiercią. Moim ulubionym bohaterem jest chyba nieszczęsny Theon Sprzedawczyk, który miota się w siatce sprzecznych lojalności i pragnień, a jednocześnie nie potrafi być wystarczająco bezwzględny, żeby zrealizować którekolwiek z nich – ale też wątek Theona jest po prostu jednym z najlepiej i najbardziej dynamicznie poprowadzonych. W ogóle postaci obdarzone choćby szczątkowym sumieniem mają u Martina trudniej niż łajdacy, a samoświadomość jest równie niebezpieczna jak sztylet w ręku wroga. W równie udany sposób kreuje bohaterów potężnych, dobrze urodzonych, bogatych, potężnych, jak i słabych, pozornie przegranych, wykluczonych. Martin pokazuje sposób, jak wszyscy oni – również kobiety, dzieci, niepełnosprawni, niewolnicy, poddani, czyli wszyscy ci, którzy zwykle nie sprawują władzy, tylko są jej poddani – odgrywają swoją rolę w wielkiej grze tronów. Bardzo sprawnie miesza przy tym elementy przeszłości, jak chociażby zwyczaj wychowywania dzieci-zakładników na dworach suzerenów czy dynastyczne małżeństwa, ustalane w bardzo młodym wieku pomiędzy rodami, ze współczesnymi, wyposażając chociażby Aryę w raczej współczesną osobowość i determinację.
[image-browser playlist="591280" suggest=""]
Mnogość rozbudowanych i świetnie nakreślonych postaci sprawia, że każdy czytelnik może wybrać ulubionych przewodników po świecie Westeros i jak w telewizyjnej sadze familijnej śledzić ich losy. Ta wielowątkowość bez wątpienia nadaje cyklowi epicki oddech, ale jednocześnie prowokuje sporo narzekań, im bowiem bardziej zagłębiamy się w kolejne tomy, tym bardziej opowieść rozpada się na luźne, rozsiane na ogromnym obszarze wątki. Nie jestem pewna, czy to uczciwe zarzuty. Entropia jest nieuchronnie wpisana w dzieje i dopiero my staramy się układać przeszłość w czytelne narracje, doszukując się łańcuchów przyczyn i skutków, w życiu pojedynczych osób najczęściej rządzi jednak bezlitosny bóg – przypadek. Nawet królowie na darmo usiłują przeciągnąć historię w pożądanym przez siebie kierunku i czasami byle drobiazg wystarczy, żeby pokrzyżować im szyki.
W równym stopniu na sukcesie sagi Martina zaważył sposób, w jaki ją kadruje. Wiele epizodów stanowi w gruncie rzeczy gotowy szkic scenariuszowy. "Pieśń Lodu i Ognia" jest bardzo filmowa, z cliffhangerami kończącymi większość scen, bardzo sprawnymi dialogami, szybką akcją. Ten sposób pisania wprowadzał w "Grze o tron" nową jakość, w kolejnych tomach jednak, mam wrażenie, staje się przewidywalny i zaczyna trącić pewną rutyną, zwłaszcza że akcja, rozwleczona niemiłosiernie po czterech krańcach świata i rozszczepiona na wątki różnych postaci, posuwa się niezmiernie powoli, ale też skala trudności, jakie stają przed autorem tak ogromnej, epickiej narracji, jest ogromna i pewnych rzeczy nie da się po prostu przyspieszyć. Bardzo jestem ciekawa, w jaki sposób autor ponownie zbierze te wszystkie wątki w główny nurt fabuły, żeby doprowadzić do wielkiego finału, od którego dzielą nas ponoć zaledwie dwa tomy (czyli pewnie ładnych parę lat, dodam złośliwie).
Popularność cyklu jeszcze bardziej wywindował serial, realizowany we współpracy z autorem i potwierdzający po raz kolejny, że najciekawsze rzeczy dzieją się teraz w telewizji, nie w kinie. HBO zdecydowało się zachować brutalny realizm literackiego oryginału, tworząc jedną z najlepszych, najbardziej dopracowanych koncepcyjnie i wizualnie ekranizacji fantastyki, jakie zdarzyło mi się oglądać. Twórcy serialu wykreowali bardzo atrakcyjny świat, surowy, pełen mroku, przytłumionych barw, brudu i okrucieństwa – i coraz bardziej odbiegający od oryginału, bo wciśnięcie w format telewizyjny rozbuchanej narracji sagi okazało się niemożliwe. Fani reagują na te zmiany rozmaicie; moim zdaniem uproszenia były konieczne i paradoksalnie wychodzą opowieści na dobre, dodają jej dynamiki. Emitowany jest właśnie trzeci sezon serialu i pozostaje tylko mieć nadzieję, że George R.R. Martin zdąży w jakimś przewidywalnym terminie domknąć sagę i już za parę lat wszyscy dowiemy się, który z rodów ostatecznie wygra walkę o tron Westeros.
Anna Brzezińska - Urodzona w 1971 roku. Mediewistka. Obok Andrzeja Sapkowskiego jest najpopularniejszym polskim twórcą fantasy. Współwłaścicielka Agencji Wydawniczej RUNA. Zadebiutowała opowiadaniem "A kochał ją, że strach", które przyniosło jej Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla i stało się zarzewiem gorącej dyskusji o stanie polskiej współczesnej prozy fantastycznej. Opublikowała siedem książek oraz szereg krótszych form. Opowiadanie tytułowe ze zbioru "Wody głębokie jak niebo" zdobyło dla autorki trzecią w jej dorobku literackim Nagrodę im. Janusza A. Zajdla, zaś cztery inne były do tej nagrody nominowane. Obecnie pracuje nad tryptykiem Wielka Wojna (wraz z Grzegorzem Wiśniewskim), doktoratem (powoli zasnuwanym pajęczyną przez czerwone pajączki) i scenariuszem serialu fantasy.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat