Prawdziwi fani filmowcy z Hollywood
Czasem gwiazda kina - aktor lub reżyser - jest takim fanem jakiejś książki, komiksu czy serialu, że potrafi przez lata robić wszystko, by udało się nakręcić jego wymarzony projekt. I czasem się udaje.
Czasem gwiazda kina - aktor lub reżyser - jest takim fanem jakiejś książki, komiksu czy serialu, że potrafi przez lata robić wszystko, by udało się nakręcić jego wymarzony projekt. I czasem się udaje.
„Hyperion” - jedna z najważniejszych pozycji w historii literatury fantastycznej. Dan Simmons napisał wielką powieść. Naprawdę. I od lat słyszało się, że trwają przymiarki do ekranizacji. Najbardziej o nią walczył Bradley Cooper, wielki fan tej książki. Gdy kilka lat temu kojarzyliśmy go głównie z serii „Kac Vegas”, brzmiało to trochę absurdalnie. Dziś, gdy ma na koncie cztery nominacje do Oscara, najwyższy czas zacząć brać jego pomysły na serio. Tak właśnie uczynił kanał Syfy i wszystko wskazuje na to, że wreszcie zobaczymy „Hyperion” na ekranie. Nie sposób przecenić w tym roli Coopera.
Czytaj więcej: Będzie serial oparty na książce SF „Hyperion”!
Czasem tak właśnie bywa – jakiś aktor czy reżyser wykorzystuje swą pozycję w branży, by lobbować za jakimś projektem. Często oferuje się jako współproducent, często chce zagrać główną rolę. Nie zawsze się udaje, nie zawsze wychodzi z tego dobry film, ale próbują, bo są nie tylko gwiazdami, ale także fanami. Nie zawsze chodzi o popkulturę – wszak trudno by było nazwać Stevena Spielberga fanem historii o Oskarze Schindlerze, ale walczył o ten projekt przez lata. I udało mu się. Zobaczcie, jak to wyglądało innymi razy:
Benicio del Toro - „Che: Part One”
Tu niby zostajemy jeszcze trochę w kręgach historii i polityki, ale Ernesto „Che” Guevara to dziś także (czy tego chcemy, czy nie) ważny element kultury popularnej. Facet się przedarł i dla wielu jest po prostu idolem. Może mało czytają, może wierzą innym książkom... Nieważne. Del Toro jest wielkim fanem „Che” i biografii autorstwa Jona Lee Andersona, do której szybko nabył prawa. I licząc od tego momentu, produkcja filmu trwała blisko dekadę z mnóstwem problemów, zwrotów akcji i komplikacji, ale ostatecznie powstał epicki dwuczęściowy obraz, który trwa w sumie ponad cztery godziny. Czy dobry – oceńcie sami.
Peter Jackson - „King Kong”
Dziesiątki razy w rozmaitych wypowiedziach i wywiadach Peter Jackson wspominał, że to właśnie klasyczny „King Kong” jest filmem, który zachwycił go w dzieciństwie i przez który zajął się tworzeniem własnych produkcji. Kiedy więc po wielkim sukcesie trylogii „Władca Pierścieni” mógł wybrać sobie absolutnie dowolny projekt, nic dziwnego, że wybrał „King Konga”. Czyli patrząc na to z tej perspektywy - wielka, obsypana Oscarami ekranizacja trylogii Tolkiena była niczym innym, jak podpórką, stołeczkiem, który Peter Jackson musiał sobie podstawić, by sięgnąć po „King Konga”. Ciekawe, prawda?
Tom Cruise - „Mission: Impossible”
Niedługo piąta część cyklu zagości na ekranach, ale przypomnijmy sobie, jak to się zaczęło. Wszak początkowo był to kultowy serial w amerykańskiej telewizji. Na nadawanej w latach 1966-1973 produkcji wychowało się mnóstwo dzisiejszych panów po pięćdziesiątce, w tym sam Tom Cruise, który w w połowie lat dziewięćdziesiątych zdecydował, że przeniesie swój ulubiony serial z młodości na wielki ekran. I zrobił to. Zrobił świetnie, acz nie bez poważnych protestów i kontrowersji. Bo oto Tom wymyślił sobie, że w kinie głównym bohaterem będzie nowy, grany przez niego agent Ethan Hunt, a dotychczasowy serialowy główny bohater, Jim Phelbs, stał się w filmie zdrajcą i głównym czarnym charakterem. Ale było krzyku! To tak, jakby zrobić nowy „Star Trek” i z kapitana Kirka zrobić głównego złego. Ale z czasem krzyczeć przestali, a cykl filmów przyjął się i trwa do dziś.
John Travolta - „Bitwa o Ziemię”
W wypadku tego filmu nie wiem, czy słowo „fan” jest dobrym określeniem, bo Travolta to nie tyle przecież fan autora literackiego pierwowzoru tego filmu, co jego wyznawca (Tom Cruise zresztą też). Mówimy bowiem Ronie Hubbardzie, twórcy kościoła scjentologicznego, który był również pisarzem SF. Jak powszechnie wiadomo, ten kościół świetnie przyjął się w Hollywood, nic więc dziwnego, że w końcu pojawiła się idea, by nakręcić jakąś ekranizację prozy ich guru. No i nakręcili. No i wyszło przerażająco i żenująco. To film często określany jednym z najgorszych widowisk w historii. Tak to już jest, jak się nieumiejętnie miesza religię z rozrywką. Ale "fan" Travolta doprowadził sprawę do końca. Film powstał. Drogi. Pełen efektów. I naprawdę bardzo, bardzo zły.
Brad Pitt - „World War Z”
O prawa do tej powieści Brad Pitt (i jego firma producencka) stoczył walkę z Leonardo DiCaprio (i jego firmą producencką). I wygrał. I potem zaczęła się droga przez mękę, bo niełatwo było przekonać wszystkich do stworzenia filmu o zombie, który kosztuje blisko 200 milionów dolarów. Ale udało się i dostaliśmy pierwszą zombiesuperprodukcję. Brad Pitt zagrał w niej z radością główną rolę - i nie dał się ugryźć ani razu.
Ryan Reynolds - „Deadpool”
Przechodzimy już do filmów oraz seriali, które dopiero powstają, i zaczynamy od weterana. Ryan Reynolds naprawdę od lat marzył o filmie z tym (w wielu tego słowa znaczeniach) przerysowanym bohaterze komiksowym, tym bardziej że już raz się w niego wcielił – czy raczej w coś w jego rodzaju. W filmie „X-Men Origins: Wolverine” sprzed sześciu lat pojawia się grana przez Reynoldsa postać Wade'a Wilsona. I to jest właśnie Deadpool, choć to słowo prawie się nie pojawia, a bohater momentami jest pokręcony w inny sposób niż ten Deadpool, którego znamy i lubimy z komiksów. Przez kolejne lata Reynolds wielokrotnie wracał do tematu zagrania Wilsona i wreszcie (trochę z pomocą pewnego filmiku) udało mu się. I właśnie kręcą. I może być naprawdę super.
Seth Rogen - „Kaznodzieja”
Na koniec dwie serie komiksowe z Vertigo, które po wielu latach chyba wreszcie doczekają się swych ekranowych wersji. Wcześniej pewnie doczekamy się serialu na podstawie komiksu „Kaznodzieja”, do którego stworzenia doprowadził Seth Rogen. Chwała mu za to, bo zmagał się z tematem naprawdę trudnym. Pierwszy raz scenariusze do ekranizacji „Preachera” (wówczas jako filmu) były gotowe w 1998 roku, czyli jak łatwo policzyć, Seth był jeszcze wtedy przed maturą i mógł co najwyżej zaczytywać się w tym ostrym komiksie zdecydowanie dla dorosłych odbiorców. Potem przez kolejne lata zmieniali się producenci, aktorzy, wersje, wizje (przez jakiś czas mówiono o serialu dla HBO), aż wreszcie pojawił się Seth i przeciągnął projekt przez wszelkie przedprodukcyjne kłopoty. W maju zaczęli zdjęcia. Chyba wreszcie się uda.
Joseph Gordon-Levitt - „Sandman”
Tu sytuacja dość podobna. Jeszcze nie doszliśmy do etapu zdjęć (na razie są kolejne wersje scenariusza), ale cała reszta wygląda analogicznie. Kolejny kultowy komiks, wielkie plany od dekad, kolejne wersje (również serial HBO na pewnym etapie) i wreszcie w momencie, gdy w projekcie pojawiło się znane nazwisko popularnego i cenionego aktora, początek końca problemów. Konkrety. Szanse na finał. Co ciekawe, w międzyczasie swego serialu (premiera jesienią) doczekał się „Lucyfer”, który jest w „Sandmanie” postacią poboczną, a potem bohaterem swojego komiksu – to właśnie ten komiks, spin-off „Sandmana” jest pierwowzorem serialu, który zobaczymy po wakacjach i który oczywiście (z racji tytułu i tematyki) już jest w USA oprotestowany. A my traktujmy go jako dobrą wróżbę przed właściwym ekranowym „Sandmanem”.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat