Thor: Ragnarok – najlepsza rozrywka, jaką znajdziecie w tym roku w kinie – recenzja
Nareszcie Marvel stworzył film, po obejrzeniu którego nie miałem poczucia straconego czasu.
Nareszcie Marvel stworzył film, po obejrzeniu którego nie miałem poczucia straconego czasu.
Jakoś nie przepadałem za kinowym światem Marvela. Nie lubiłem Iron Manów, które były niczym innym, niż efektownie podanymi wydmuszkami, czy cyklu o Kapitanie Ameryce – filmów silących się na niemal dramaty, podczas gdy były tak naprawdę do bólu płaskimi filmidłami mającymi za wszelką cenę podtrzymać ciągłość serii.
Owszem, o ile wizualnie były to całkiem ciekawe rzeczy, a momentami było naprawdę dobrze to jednak z czasem zaczęło to już nawet nie irytować, co męczyć.
Idąc do kina na nowe przygody Thora byłem pełen uprzedzeń. Naprawdę szkoda mi było czasu na oglądanie wymęczonych gagów przygłupiego osiłka i jego równie debilnego przybrata w otoczeniu Anhony`ego Hopkinsa, który już chyba sam nie wie, w jakim filmie gra, bo jak widać bierze wszystko jak leci.
Okazuje się jednak, że Marvel uciekł do przodu i stworzył porywający i przezabawny film, który jest nie tylko odrodzeniem Thora oraz bohaterów, których formuła wydawało się, jest wyczerpana, ale stanowi punkt wyjścia do innych filmów.
Z zakoczeniem, ale i niezwykłym zadowoleniem wyszedłem z kina rozbawiony i ujęty podejściem twórców do „Thor: Ragnarok”.
Całe szczęście, że producenci powierzyli reżyserię filmu ekscentrycznemu twórcy, jakim jest Taika Waititi znany nam z lekko postrzelonej, kameralnej komedii „Co robimy w cieniu”. Indywidualny styl Waititiego jest tak bardzo zaznaczony w „Ragnaroku”, że powstał praktycznie nowy, indywidualny film w świecie Marvela i kto wie, czy nie najlepszym. Jak dla mnie, jest.
Ale powoli, bo o czym jest „Thor: Ragnarok”? Ano krótko mówiąc do Asgardu wjeżdża bogini śmierci (w tej roli powalająco zmysłowa Cate Blanchett) Hela, która podbija krainę wikińskich bogów, wypierdalając swojego braciszka Thora w kosmos. Thor trafia na planetę śmietnisko Sakaar, gdzie spotyka swojego kolegę z pracy, Hulka, który dorabia sobie, jako gladiator. Zadaniem Thora jest powrót do swojego świata i ocalenie go przed złą siostrą.
Fabuła prosta jak drut, ale ile się w niej dzieje! I jak!
Film jest niezwykle intensywny, jest jak granie w „Call Of Duty” na pełnych obrotach. Jeśli grałeś w tę grę pewnie masz jeszcze w pamięci tę jazdę bez trzymanki pełną adrenaliny.
Wciągnięty w akcję stawałeś się jednym z bohaterów, a wydarzenia odczuwałeś niemal fizycznie.
I taki jest „Thor” tylko lepszy. Dlaczego lepszy? Bo jest zabawny. Dawno nie ubawiłem się tak, jak na tym filmie. W zasadzie „Ragnarok” jest komedią. Ale taką fajną, niewymuszoną, wykorzystującą komizm bohaterów i humor sytuacyjny. To wszystko gra i jest przecudowne.
„Thor: Ragnarok” jest ucztą dla zmysłów. Obłędny wizualnie, świetnie zmontowany i kapitalnie udźwiękowiony.
Waititi wstawia w to wszystko bohaterów, którym gmera w bebech jak tylko się da.
I tak, jak poprzednio Thor wydawałam nam się nudnym debilem, który pierdolnięciem młotka załatwiał wszystko, tak teraz okazuje się co prawda również osiłkiem, ale pełnym uroku. Takim, który zaczyna rozumieć rolę odpowiedzialności za swoich towarzyszy, ale i za swój lud. Jest gotów no największych poświęceń, uderza w patos, ale równocześnie potrafi zachować dystans i być zabawny.
Ten kontrast, jakże ludzki sprawia, że zaczynamy lubić tego nowego Thora, a co więcej – staje się on teraz jednym za najlepszych postaci kinowego świata Marvela!
Podobnie przybrat Thora, Loki. Nie lubiłem go poprzednio, był taki niby wygłaskany, taki menadżer z Wall Street pełen fałszu i oślizgłości. Teraz też uderza w ten tony, ale wiecie – teraz to wszystko jest uzupełnione o bardziej ludzki wymiar. Obejrzycie, zobaczycie. Loki jest teraz naprawdę fajniejszy. Jest mendą, fakt, ale taką, którą da się lubić. I te jego interakcje z przybratem; są naprawdę lekkie, zabawne i dają mi przyjemność!
Gdybyście kazali mi powiedzieć, jak bardzo brawurowy jest to film, powiedziałbym, że jest to brawura na poziomie tej, którą pokazał w Jeff Goldblum grający tu rolę Grandmastera, czarującego władcę planety Sakaar. Hmmm… czarującego… Jak by to opowiedzieć… No nie da się. Postać stworzona przez Goldbluma – choć nawet nie drugoplanowa – jest tak uroczo bezczelna, lekka, z nutką beztroskiego sadyzmu i świetnej retoryki, że trzeba ją zobaczyć, by uznać za jeden z najmocniejszych punktów filmu.
Podobnie z Hulkiem. Nie lubiłem tej postaci. Nigdy nie była dla mnie warta obecności w filmie. I nie mówię tu o samodzielnym obrazie. Po prostu zielony potwór nie był interesujący jako taki. Tymczasem tutaj okazuje się, że Waititi znalazł fajny pomysł na tego bohatera. Oczywiście jest pięściami na nogach, ale teraz jest rozbudowany. Mówi. Jest takim rozpieszczonym bachorem nie znoszącym sprzeciwu. Jego przekomarzanki z Thorem są świetnym zestawieniem. Z jednej strony bufon, z drugiej ograniczony dzieciak. I obydwaj są głęboko przekonani i swej zajebistości. Ogląda się to świetnie.
Pozostałe postacie są równie fajne, skomponowane tak, by dopełniać całości oraz uwypuklać ton filmu, a główni bohaterowie mogli w pełni błyszczeć.
Jednak najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Thor w końcu okazuje się godnym Bogiem Piorunów. Bohaterem odważnym, walecznym, takim, który jak się wścieknie, nie zna litości.
Takim, z którym chcesz walczyć, pić, przebywać. Dla którego gotów jest zrobić wszystko. I to jest największa wartość tego filmu. Bohater z krwi i kości.
Ten balans między tym co boskie, nierealne, a tym co przyziemne i zwykłe w otoczeniu tej całej wizualnej orgii jest chyba najlepszym co ostatnio spotkało mnie w kinie.
Powiem wam, że Thor: Ragnarokto obok King Arthur: Legend of the Sword najlepsze co mogło się wydarzyć w kinie rozrywkowym w 2017 roku.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Przemo SaracenDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat