American Horror Story: sezon 10, odcinek 1-2 - recenzja
Data premiery w Polsce: 12 listopada 2011Nowy sezon American Horror Story to szansa na czystą kartę i rozpoczęcie wszystkiego od nowa, bez błędów poprzednich serii. Czy Ryan Murphy i jego ekipa wykorzystali okazję na artystyczny reboot serialu?
Nowy sezon American Horror Story to szansa na czystą kartę i rozpoczęcie wszystkiego od nowa, bez błędów poprzednich serii. Czy Ryan Murphy i jego ekipa wykorzystali okazję na artystyczny reboot serialu?
Podczas seansu początkowych piętnastu minut premierowego odcinka 10. sezonu AHS można odnieść wrażenie, że coś się tutaj rzeczywiście zmieniło. Akcja toczy się nieśpiesznie, a na pierwszym planie znajduje się atmosfera. Poznajemy młodego pisarza, który wraz z ciężarną żoną i nieco posępną córką przybywa do niewielkiego miasteczka, gdzieś na wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Zarówno mieścina, jak i dom, w którym główny bohater będzie szukał natchnienia dla swojej pracy, nie imponują krzykliwą kolorystyką i bujnym krajobrazem. Zasadniczo jest szaroburo, a surowy klimat dopełnia permanentnie zachmurzone niebo. Włosy bohaterów powiewają na wietrze, wszyscy chodzą opatuleni w jesienne kurtki i częściej jest ciemno niż jasno. Ten nastrój może się podobać. Z pewnością niektórym skojarzy się z opowiadaniem H.P. Lovecrafta pod tytułem Widmo nad Innsmouth, w którym protagonista zmagał się z koszmarem w podobnej nadmorskiej estetyce.
Niestety, twórcy, zamiast powoli eksplorować meandry i tajemnice, sukcesywnie oddzielając kolejne warstwy fabularnej cebuli, od razu strzelają do nas z grubej rury. W przeciągu chwili wypracowany nastrój zostaje zmitrężony przez niedorzeczności charakterystyczne dla estetyki wcześniejszych odsłon AHS. W pierwszym epizodzie zaczynać się dziać dużo, szybko i niekoniecznie z sensem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią rodzinie Gardenerów, że należy brać nogi za pas. Oni jednak się tym zupełnie nie przejmują. Jak gdyby nic planują zostawić nieletnią córkę samą w opuszczonym domostwie i udać się na randkę do miasta, gdzie na każdym rogu czekają łaknące krwi monstra. Takich kuriozów jest więcej, na szczęście drugi epizod nadrabia te scenariuszowe mielizny z nawiązką.
Pierwsza odsłona sugeruje, że niewiele się w formule serialu zmieniło. Kolejna wprowadza jednak znaczące korekty. Otrzymujemy wreszcie wątek przewodni, który nie dość, że jest interesujący, to jeszcze dość metaforyczny. AHS nawiązuje do kingowskiego motywu artysty szukającego inspiracji dla swojej twórczości w mrocznych miejscach. Koncept jest dość ciekawie rozwinięty. Tajemniczy specyfik sprawia, że u artystów uruchomiane zostają pokłady ukrytego talentu. Sęk w tym, że ci, którzy nie mają predyspozycji, po zażyciu narkotyku zamieniają się w bezmyślne monstra. Twórcy, zażywając tabletkę, nie mają więc pewności, dokąd doprowadzi ich ta droga. Harry Gardener oczywiście staje się genialnym scenarzystą, ale też musi spożywać ludzką krew, żeby utrzymać wenę. Świadomie przyjmuje rolę krwiopijcy, żeby płodnie tworzyć.
Nie jest to mocno odkrywczy koncept, ale stanowi miłą odmianę po poprzednich seriach AHS, które szły raczej na łatwiznę w kwestiach scenariuszowych zawiłości. Historię z bieżącego sezonu można interpretować na wielu płaszczyznach. Jest tutaj paliwo zarówno do rozważań na temat pozycji artysty w społeczeństwie, jak i prób zrozumienia, czym są inspiracja czy talent. O ile pierwszy epizod jest dość chaotyczny i pretekstowy, to drugi ma w sobie zaskakująco dużo treści. Bohaterowie wreszcie ze sobą rozmawiają, a nie tylko relacjonują wydarzenia czy planują przyszłe działania. Ich dialogi dają do myślenia, zupełnie inaczej niż miało to miejsce w odmóżdżających poprzednich seriach American Horror Story.
Głównymi bohaterami tej części sezonu są członkowie rodziny Gardnerów, ale na drugim planie również dzieją się interesujące rzeczy. Bardzo ciekawą postać odgrywa Sarah Paulson. Evan Peters i Frances Conroy wcielają się w nieco bardziej tradycyjne dla formuły AHS groteskowe indywidua, ale już bohater Macaulaya Culkina stanowi prawdziwą zagwozdkę. Aktorskiemu powrotowi „Kevina” do pierwszej ligi nie towarzyszą może fajerwerki, ale portretowana przez niego postać na pewno jest jakaś i ma w sobie wartą do opowiedzenia historię. Być może Ryan Murphy ma w rękawie kilku dużo bardziej utalentowanych aktorów, którzy nadaliby Mickey’emu nieco więcej wyrazu, ale jak na razie nie można Culkinowi nic zarzucić.
Premierowy epizod 10. sezonu nie nastraja optymistycznie, ale na szczęście drugi wypada już znacznie lepiej. Serial ma ciekawą, ponurą tonację, dobrze wykorzystany klimat i co najważniejsze interesujący punkt wyjściowy. Czas pokaże, czy ten potencjał zostanie dobrze zagospodarowany, czy historia znów przerodzi się w bezsensowną gadaninę. Do końca opowieści zostało niewiele epizodów, ponieważ sezon ma składać się z dwóch niezależnych fabuł. Zanim więc do akcji wejdą kosmici, dowiemy się, czy syrenie wampiry będą miały do zaoferowania coś więcej niż tylko naostrzone zęby i łypiące ślepia.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat