„Ant-Man” – recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 17 lipca 2015W skali Kinowego Uniwersum Marvela "Ant-Man" to film mikro, pod wieloma względami wręcz kameralny, a przyjemność z jego oglądania rośnie odwrotnie proporcjonalnie do rozmiarów głównego bohatera. Przyglądamy się produkcji pod spoilerową lupą.
W skali Kinowego Uniwersum Marvela "Ant-Man" to film mikro, pod wieloma względami wręcz kameralny, a przyjemność z jego oglądania rośnie odwrotnie proporcjonalnie do rozmiarów głównego bohatera. Przyglądamy się produkcji pod spoilerową lupą.
Pomysł ekranizacji komiksu "Ant-Man" pojawił się już w 2003 roku, na długo przed potęgą Marvela, jaką znamy dziś. Inicjatorem i patronem projektu był brytyjski reżyser Edgar Wright, który od tego czasu wykonał mrówczą robotę, aby doprowadzić do jego realizacji. Ostatecznie do premiery doszło w 12 lat później, niestety już bez bezpośredniego udziału ekscentrycznego twórcy, choć dzieło w dużej mierze nosi jego znamiona. Gabarytowe metafory stały się zaś kluczem do odczytania filmu – stawka znów jest wysoka, oto bowiem po raz kolejny ważą się losy świata, a nawet – jak głosi jedna z filmowych kwestii - "włókna samej rzeczywistości". Tym razem jednak zapobieżenie katastrofie nie wiąże się ze światowym rozmachem, a dokonuje się na przedmieściach, w maleńkiej sypialni uroczej dziewczynki.
Klasycznie dla produkcji Marvela film ten jest gatunkową hybrydą, konstrukt kina superbohaterskiego został tu spowinowacony z heist movie, komedią, rodzinnym dramatem, kinem akcji, origin story oraz historią o przekazywaniu pałeczki. Ten amalgamat stylów dla jednych może wydać się bałaganem, szczególnie że koncepcja skoku i kradzieży, która miała być szkieletem opowieści, tonie nieco pod naporem innych etykiet - i tak jak „Captain America: The Winter Soldier” stał się thrillerem szpiegowskim, a „Guardians of the Galaxy” space operą, tak tutaj nie udało się wykrystalizować jednoznacznego charakteru. Z drugiej zaś strony niemożność zaszufladkowania to również chlubna wizytówka, dzięki czemu film ma sobie tylko właściwą tożsamość – co w efekcie jest też główną przyczyną spolaryzowania opinii widzów.
Z uwagi na zaściankowy charakter historii osią napędową filmu jest więc nie sam złodziejski fach, ale familijne turbulencje w obrębie wektora ojciec-córka. Wątek ten ma jednak dwa oblicza. Pierwsze z nich dotyczy byłego skazańca, Scotta Langa, próbującego zaistnieć w życiu małej Cassie - te emocje udało oddać się w sposób naturalny, ciepły i niewymuszenie poruszający. Ciemna strona to konfliktowa relacja Hanka Pyma i Hope, która dopisana została do scenariusza dopiero na etapie poprawek i trudno oprzeć się wrażeniu, że dokonano tego na siłę. Fabularnie ma ona co prawda sens, cieszy także budowa gruntu pod wprowadzenie nowej heroiny, ale całość rozpisana została bez krzty subtelności, nachalnie i w sposób boleśnie oczywisty.
[video-browser playlist="705937" suggest=""]
Prosta jest również kanwa opowieści, nie zaskakuje absolutnie żadne ze scenariuszowych rozwiązań, ale ta urocza przewidywalność podana została w sposób bezpretensjonalny, ani na moment nie uciekający się do sztucznego patosu. Niczym niezmącony jest więc czysto rozrywkowy wydźwięk widowiska, a na tym polu film ma najwięcej walorów.
Kapitalne są przede wszystkim sceny pomniejszania się Ant-Mana i zaprezentowanie ogromnego świata z miniaturowej perspektywy. Potencjał takiego pomysłu został satysfakcjonująco wykorzystany, przede wszystkim ze względu na szalenie pomysłowe sekwencje akcji – od ucieczki z wanny, przez podróże na grzbiecie mrówek, ostrzeliwanie makiety, starcie w spadającej walizce, aż po kulminacyjny pojedynek na torach zabawkowego pociągu. Bawią także figle ze zmianą rozmiaru innych obiektów oraz zaskakująco sprawna choreografia dynamicznych rękoczynów.
Podkreśleniem tych zalet okazała się trafna decyzja dotycząca kształtu i ograniczeń efektów specjalnych. Zamiast szczegółowego realizmu i dopracowania detali (poza imponującym odmłodzeniem Michaela Douglasa) postawiono na przyjemną w odbiorze kolorystykę, której ucieleśnieniem jest scena przelotu przez mikroświat kwantowych cząsteczek. Pod tym względem film dorównał wielobarwnym „Strażnikom Galaktyki”, a w kombinacji z charakterystycznym miejskim krajobrazem San Francisco i rytmicznie oryginalnym podkładem muzycznym (dla tych uszu zdecydowanie najciekawszym w MCU, choć doborem piosenek niedorównującym produkcji Jamesa Gunna) zaoferował w odbiorze fantastyczny feeling.
Tradycyjnie dla Marvela atutem jest także aspekt komediowy, choć chyba w żadnej z dotychczasowych produkcji humor nie był tak dwubiegunowy. Pod tym względem najwyraźniej odczuć można, które pomysły są zasługą abstrakcyjnych wizji Edgara Wrighta (ucieczka czołgiem, gigantyczna mrówka, zwichrowane opowieści Louisa), a które konsekwencją braku talentu Adama McKaya (błaznujący Luis, sypiący czerstwymi żartami haker Kurt, „spłukiwanie” oponenta Crossa). Oczywiście poczucie humoru jest tematem względnym, ale szkoda, że część gagów została asekuracyjnie wygładzona i nie zdecydowano się uderzyć w odważniejsze tonacje.
Rozbieżność żartów jest najlepszym dowodem na fragmentaryczność scenariusza, która podkopuje niejako pozytywną ocenę. To nie tylko Wright i McKay, ale także Paul Rudd (brak doświadczenia na tym polu) oraz Joe Cornish (autor świetnie ocenianego „Ataku na dzielnicę” i „Przygód Tintina”) współtworzyli filmowy skrypt. Trudno uwierzyć, jak grupa tak zróżnicowanych artystycznie twórców miała przemówić jednym głosem, szczególnie że w hierarchii produkcyjnego łańcucha pokarmowego zawiniły także dwa kolejne ogniwa.
Nie ma gwarancji, iż Edgar Wright zadbałby o zwartą wizję i porządek w nowym dla niego kinie superbohaterskim, ale zakładając kreatywną swobodę, zapewniłby wyjątkowe doznanie, pokroju wyśmienitej ekranizacji komiksowych przygód Scotta Pilgrima. W swoje ręce film dostał jednak nie artysta, a rzemieślnik, Peyton Reed, który w dorobku nie ma szczególnych sukcesów, a którego rola nawet tutaj wydaje się marginalna. Bardziej niż w głowie reżysera film wykształcił się bowiem dopiero na etapie postprodukcji, za którą odpowiedzialna była z pewnością także większa liczba osób. Dość powiedzieć, że jedna z ostatnich wersji zakładała inną fabularną kolejność. Dla przykładu, Darren Cross miał najpierw testować swoją formułę na zwierzętach, potem zostać odrzucony przez Pyma, a dopiero po rozwikłaniu zagwozdki sprzedać swój wynalazek. To zmiana niewielka, niewpływająca znacząco na konstrukcję całości, ale jednak bardziej logiczna, jeśli chodzi choćby o ciąg przyczynowo-skutkowy.
Niezrozumiały jest także brak zabawnych scen ze zwiastunów, w których to Scott podśmiewuje się ze swojego pseudonimu, a także maniera, aby wieńczyć filmy sceną urywaną w pół zdania. W ten sposób kończyły się trzy z czterech ostatnich pozycji studia i to dobitny dowód na to, że ktoś odgórnie czuwa nad ich harmonią. Do tej pory taki nadzór sprawdzał się niemal perfekcyjnie, ale już przy okazji „Avengers: Age of Ultron” zasygnalizowano problem - jeśli producenci i reżyser nie mają takiego samego zdania, to zaczynają się perturbacje. Tutaj takowych być może nie ma (poza odejściem Wrighta), ale jednocześnie obraz zniekształca się do tego stopnia, iż trudno określić, kto ostatecznie jest jego autorem.
Głównym i fundamentalnym problemem produkcji jest więc nie sama zawartość (bo w tej przeważają dobre pomysły), ale nieudolne rozłożenie akcentów. Film zwalnia tam, gdzie nie trzeba (rozciągnięte ckliwe rozmowy Pyma z córką), i przyśpiesza tam, gdzie nie powinien (finalne starcie, próbny skok), co w efekcie utrudnia budowę napięcia i delektowanie się poszczególnymi scenami. Owa arytmiczność jest szczególnie widoczna i bolesna, kiedy zestawi się produkcję z wcześniejszym o niespełna dwa miesiące „Mad Max: Fury Road”, który ustanowił wzór dla prowadzenia tempa wysokobudżetowych widowisk.
Przekłada się ona także na sferę techniczną – efektowny jest skokowy montaż treningu Langa, ale już niektóre z dynamicznych scen trudno jest ogarnąć wzrokiem, szczególnie w jak zwykle przeciętnym 3D. W sali IMAX bywa ono satysfakcjonujące, co jednak jest zasługą większej przekątnej i bliskości ekranu. Pomaga również fakt, iż twórcy zdecydowali się kręcić film w proporcjach obrazu 1.85:1, tj. bez charakterystycznych czarnych pasów, co jest niewątpliwym plusem, który w warunkach kinowych intensyfikuje wrażenie.
[video-browser playlist="686016" suggest=""]
I tak jak Marvel tradycyjnie już zawodzi z technologią trzeciego wymiaru, tak nie myli się na castingowym poletku. Większość obsady sprawdza się idealnie, szczególnie na pierwszym planie. Słowa uznania i pochwały dla Paula Rudda, który swoją kreacją przekonał większość wątpiących – jego Ant-Man to bohater jednocześnie zdeterminowany i wyluzowany, zgrabnie łączący przypadkowość sytuacji, w jakiej się znalazł, ze złodziejskimi umiejętnościami. Dla Michaela Douglasa rola doktora Hanka Pyma jest chyba najsympatyczniejszą w karierze, swój dostojny wdzięk udanie wszczepił odgrywanej postaci, co udało się także przekuć na wiarygodny mentorski związek ze Scottem. Mimo wszystko błyszczy także Michael Peña jako przyjacielski Luis, wypluwający swoje komentarze i anegdotki z prędkością karabinu.
Pecha ma jednak Evangeline Lilly, której postać znów została sztucznie rozbudowana (niedawno ucierpiała tak jej Tauriel w trylogii „Hobbit”), ale można cieszyć się, iż następnym razem powróci już w kostiumie Wasp. Jeśli aktorka pokazała tu cokolwiek wartego uwagi, to właśnie przekonującą postawę w scenach akcji. Drugi plan to już jednak lekko zmarnowany potencjał, zwłaszcza Bobby Cannavale, który lepiej pasowałby do roli przyszłego wroga Ant-Mana niż sztywnego policjanta. Judy Greer ("Jurassic World") to w tym roku etatowo nijaka matka, a koledzy Luisa - Kurt (David Dastmalchian) i Dave (T.I.) - znaleźli się tu wyłącznie z urzędu.
Corey Stoll jako Darren Cross / Yellowjacket to z kolei zwyczajowy dla Marvela jednowymiarowy złoczyńca, którego wymienić należy po stronie minusów. Jego motywacje są proste, jeśli nie wręcz prostackie - bazują na uczuciu odrzucenia, ale zamiast je zgłębić, twórcy szybciutko przykrywają je osnową szaleństwa. Cross jest więc niemal karykaturalnie złowieszczy, co stanowi nazbyt czytelną przeciwwagę dla dobrodusznego Pyma. Były już gorsze czarne charaktery (Malekith), ale ten także nie wychodzi poza ramy obowiązkowego punktu scenariusza.
Na koniec warto także zwrócić uwagę na miejsce, jakie film zajmuje w Kinowym Uniwersum Marvela. Nie rozwija go ani naprzód („Avengers: Age of Ultron"), ani wszerz („Guardians of the Galaxy”), a dzieje się na dalekim uboczu. Konstrukcję sequela „Avengers” zaburzyła epizodyczność uniwersum, „Ant-Man” zachował własną tożsamość, zrozumiałą dla przypadkowego widza, a równocześnie idealnie wkomponował się w mitologię komiksu (bezbłędnie wykreowany strój protagonisty, zjadliwa i unikająca szczegółów logika zmniejszania się, nawiązanie do „Tales to Astonish”) oraz w powiązania większego świata.
Pierwszy raz tak klarownie wyjaśniono kwestię przywołania Avengers, zapowiedziano obecność Spider-Mana i podtrzymano dwie filmowe tradycje: nietypowe, bo nieme cameo zaliczył Stan Lee, a w finalnym pojedynku Yellowjacket na moment traci rękę, kontynuując hołd oddawany „Gwiezdnym wojnom”. Ekscytację wzbudzić mogła także scena, w której stary magazyn Starka okazał się współczesną siedzibą Avengers, cieszyła obecność Falcona, a także wreszcie istotne sceny po napisach. Uważny widz wypatrzyć mógł także tatuaż terrorystycznej organizacji Ten Rings, przewodzonej przez Mandaryna, oraz kilka innych komiksowych easter eggów, które razem spotęgowały efekt synergii spójnego świata. Jeśli jednak nie jesteście fanami takich rozwiązań bądź zupełnie Wam na nich nie zależy, to z czystym sumieniem możecie odjąć jedno oczko od końcowej oceny.
„Ant-Man” to także dość osobliwa kulminacja Drugiej Fazy MCU. Nie stanowi ani podsumowania dotychczasowych, ani wprowadzenia do przyszłych filmów. Jest prawdopodobnie ostatnią już historią o genezie bohatera (Doctor Strange, Black Panther i Spider-Man wedle wszelkich zapowiedzi mają przeskoczyć ten etap). Jest także ostatnim dzwonkiem dla ewolucji formuły marvelowskiego widowiska, bowiem ta powoli się wyczerpuje, czego Kevin Feige i spółka muszą być już świadomi. Marvel po kunktatorsku unikał ryzyka, ale wraz z nowym rozdaniem przyjdzie pora na świeże spojrzenie, odważniejsze kroki i wyjście poza ramy komfortu – coś, na co gotowe są już rywalizujące z nim studia.
W samym filmie pada jeszcze kwestia chwaląca potęgę mrówek, która stanowi elegancką analogię dla końcowej oceny – oto otrzymaliśmy mrowisko małych przyjemności, które choć niekoniecznie znalazło lidera dbającego o spójność kolonii, to jednak pozwala na nieskrępowaną zabawę. Jeśli tylko ma się ku temu intencje.
Poznaj recenzenta
Piotr WosikKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat