„Arrow”: sezon 3, odcinek 10 – recenzja
Oliver Queen nie żyje - to fakt, z którego widzowie doskonale zdawali sobie sprawę przez całą przerwę świąteczno-noworoczną. „Arrow” powraca do ramówki, a tak naprawdę jedynym pytaniem, na które nie znaliśmy odpowiedzi, było: Jak Oliver Queen zostanie przywrócony do życia?
Oliver Queen nie żyje - to fakt, z którego widzowie doskonale zdawali sobie sprawę przez całą przerwę świąteczno-noworoczną. „Arrow” powraca do ramówki, a tak naprawdę jedynym pytaniem, na które nie znaliśmy odpowiedzi, było: Jak Oliver Queen zostanie przywrócony do życia?
„Arrow” tuż przed przerwą świąteczną zrobił to, czego trudno spodziewać się po innych serialach telewizyjnych – uśmiercił głównego bohatera. Byłoby to coś dziwnego, a wręcz szokującego, gdyby produkcja CW nie opierała się na komiksach DC. Nie od dziś wiemy jednak, że Oliver Queen wiele razy oszukiwał śmierć. Tym razem udało mu się to po raz kolejny, ale na dokładne wyjaśnienie przyjdzie nam poczekać do przyszłego tygodnia. Jedno jest pewne – po raz pierwszy w 3. sezonie retrospekcje z Hongkongu oraz wydarzenia z teraźniejszości idealnie się ze sobą zazębiły, za co scenarzystom należy się pochwała.
Jak wygląda życie bez Olivera Queena? Okazuje się, że bardzo źle. Team Arrow stara się nadal funkcjonować, ale z powodu braku lidera i negatywnych wieści od Malcolma Merlyna ekipa rozpada się. Mimo że od odejścia Queena minęły tylko 3 dni, Roy, Diggle i Felicity coraz bardziej zaczynają powątpiewać w to, czy Oliver kiedykolwiek do nich wróci. Jak zwykle najwięcej wiary i nadziei ma w sobie urocza blondynka, która jednocześnie najtrudniej znosi wszystko to, co miało miejsce w ostatnich dniach. Bohaterka kolejny raz udowadnia, jak głębokie uczucie łączy ją z Oliverem i jak bardzo boli ją jego prawdopodobna śmierć. Ze wszystkich bohaterów i ludzi związanych z Queenem to ona jest najbardziej wrażliwa na wszystkie złe rzeczy, które dzieją się wokół niej.
[video-browser playlist="652138" suggest=""]
10. odcinek 3. sezonu wprowadza do serialu nowego złoczyńcę – Danny’ego Brickwella (granego przez Vinniego Jonesa). Znanemu Brytyjczykowi trudno odmówić doświadczenia, bowiem już wielokrotnie wcielał się w role większych lub mniejszych łotrów. W „Arrow” wypada całkiem przyzwoicie i wiele wskazuje na to, że może zostać powstrzymany tylko przez głównego bohatera, o ile ten w trylogii (3 odcinki z rzędu zapowiadane przez twórców) powróci do Starling City.
Retrospekcje, o których wspomniałem wcześniej, były tak naprawdę potwierdzeniem bliskiej przyjaźni Olivera z Maseo i Tatsu. Dotychczas historia pokazywana we flashbackach nie była zbyt interesująca, a na pewno ciekawiła mniej niż wydarzenia na wyspie. Dopiero w połowie sezonu scenarzyści połączyli oba wątki. Wątki, jak się okazało, kluczowe dla rozwoju wydarzeń w kolejnych odcinkach. Zastanawia mnie fakt cudownego ozdrowienia Olivera. Fani spekulowali, że jeśli Queen powróci to życia, to tylko dzięki Jamie Łazarza. W tej chwili o jej istnieniu nic nie wiemy, ale być może zmieni to kolejny odcinek.
Czytaj również: „Supergirl” – Melissa Benoist dostaje tytułową rolę!
„Arrow” powraca w swoim stylu i warto nie zapominać, że odcinek 11. będzie jednocześnie narodzinami nowej superbohaterki, czyli tej właściwej wersji Black Canary znanej z komiksów, w którą wcieli się Laurel Lance. O ile na początku byłem do tego pomysłu nastawiony bardzo sceptycznie, tak rozwój fabuły pokazał, że Laurel musi wziąć sprawy w swoje ręce. „Arrow” po świąteczno-noworocznej przerwie nie zaskakuje, ale utrzymuje poziom znany z poprzednich odcinków. Nie mogę doczekać się miny Malcolma Merlyna, gdy ten dowie się, że jego plan nie wypalił - a to powinno wydarzyć się szybciej niż później.
Poznaj recenzenta
Marcin RączkaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat