Brooklyn – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 15 listopada 2015Brooklyn roztacza przed nami całe spektrum emocji - od smutku i samotności począwszy, a na optymizmie i radości skończywszy. Dla jednych stanie się kolejnym hollywoodzkim romansidłem, dla innych okazją do ocierania łez w kącikach oczu. O tym, czy warto wybrać się do kina, przeczytacie w naszej recenzji.
Brooklyn roztacza przed nami całe spektrum emocji - od smutku i samotności począwszy, a na optymizmie i radości skończywszy. Dla jednych stanie się kolejnym hollywoodzkim romansidłem, dla innych okazją do ocierania łez w kącikach oczu. O tym, czy warto wybrać się do kina, przeczytacie w naszej recenzji.
Zawiodą się ci, którzy w Brooklyn będą chcieli dostrzec drugie dno, mające być aluzją do obecnej sytuacji geopolitycznej na świecie. Film jest bowiem nie tyle opowieścią o wszelkich bolączkach związanych z życiem na emigracji, co umiejętnie poprowadzoną historią o trwaniu i wybrzmiewaniu uczuć. Łączy w sobie subtelne elementy komediowe z melodramatem, a domieszki ckliwości raz po raz zostają rozbijane przez wszechobecne ciepło i empatię, którą staramy się obdarzyć główną bohaterkę. Dużo tu marzeń – o lepszym życiu, odpowiednim wyborze obiektu westchnień, połączeniu życiowych ról, harmonii z najbliższym otoczeniem i o romantycznej przygodzie, rzucającej nam nieustannie kłody pod nogi. Reżyser, John Crowley, i przede wszystkim scenarzysta, Nick Hornby, biorą na warsztat powieść Colma Tóibína z 2009 r. Książka stanowi dla nich jedynie szkielet całej historii, a akcenty zostają przesunięte z dokumentowania życia na obczyźnie w kierunku emocji towarzyszących pogoni za lepszym jutrem. Ten zabieg jest paradoksalnie zarówno największym plusem filmu, jak i jego najsłabszym punktem – z jednej strony staje się on sprawnie rozpisaną emocjonalną symfonią, z drugiej zaś zanikają wszystkie alegorie i metafory, a Brooklyn momentami gna w rejony melodramatycznego, odgrzewanego kotleta.
Sama fabuła przywodzi na myśl karkołomny w swej formie gatunkowy miszmasz, w którym Imigrantka Graya spotyka… kazikową „Natalię w Brooklynie”, a wszystkiemu przygrywa narracyjny romantyzm filmów Franka Capry. Lata 50. XX wieku, Irlandia. Kraj nie pretenduje jeszcze nawet do miana ekonomicznej Zielonej Wyspy, więc jego mieszkańcy w pogoni za chlebem ruszają za Wielką Wodę i borykają się w Stanach Zjednoczonych z wszystkimi przeciwnościami losu. Eilis Lacey (Saoirse Ronan), skromna i nieustannie przerażona ogromem otaczającego ją świata dziewczyna, decyduje się na taką podróż, jednak początkowo nic nie układa się po jej myśli. Amerykańska Ziemia Obiecana przytłacza ją swoją bezwzględnością, a liche perspektywy rozwoju i narastająca w niej samotność popychają ją w stronę społecznego wyalienowania, emocjonalnej pustki. Metaforą tego stanu stają się pisane przez nią do matki i siostry listy, które w pierwszych tygodniach pobytu Eilis w USA są de facto jedyną (poza wspólnymi posiłkami na zamieszkiwanej przez nią stancji) okazją do szczerości w hermetycznym i introwertycznym świecie głównej bohaterki. Sytuacja zaczyna się zmieniać, gdy Eilis pozna ujmującego swoją prostotą Tony’ego (Emory Cohen), syna włoskich emigrantów. Los sprawi jednak, że protagonistka będzie zmuszona do powrotu do rodzinnego miasteczka, w którym w jej pobliżu pojawi się inny przystojny mężczyzna, roztaczając przed nią perspektywę tego, o czym zawsze marzyła: skromnego życia na irlandzkiej prowincji. Eilis zostanie postawiona przed najtrudniejszym życiowym wyborem.
Nominowana do Oscara za rolę głównej bohaterki Saoirse Ronan jest jednym z najjaśniejszych punktów filmu. W subtelny i odegrany na nienachalnych tonach sposób udaje jej się znakomicie oddać metamorfozę Eilis, która z zamkniętego w sobie brzydkiego kaczątka staje się samoświadomą kobietą z krwi i kości, gotową zmierzyć się z wszelkimi przeciwnościami losu. Emocjonalny rozwój bohaterki wiąże się nierozerwalnie ze zmianą jej życiowego położenia, a smutek i samotność powoli ustępują w historii miejsca utrzymanemu w baśniowej konwencji optymizmowi. Twórcy Brooklynu w pewnym momencie zaczynają akcentować pokłady dobra tkwiącego w ludzkiej duszy, co przekłada się na fakt, że widz zaczyna kibicować Eilis w jej życiowej tułaczce. To doskonała metafora naszych czasów, w których niejednokrotnie jesteśmy zmuszeni przyjąć pozę goniącego za szczęściem koczownika, gotowego na stałe zmiany miejsca zamieszkania i wciąż czekającego na poprawę społecznego czy finansowego statusu. Problem polega na tym, że tuż obok tego aspektu wyrasta w Brooklynie cała seria ocierających się o naiwne romansidła sekwencji. Reżyser i scenarzysta zdają się wpadać we własne sidła, gdy w tym, co w ich zamierzeniu miało być zwrotami akcji, widz zaczyna odkrywać nadmiar lukru i tylko pozorowanego cierpienia młodej Eilis. Należy bowiem zauważyć, że obaj jej absztyfikanci właściwie nie mają żadnych wad i tylko niezdecydowanie głównej bohaterki jest jedynym powodem powstania sytuacji, w której się znalazła. Bieg historii zaczyna wpływać na nasze postrzeganie filmu – w zupełnie niezrozumiały sposób twórcy przeskakują z gatunku do gatunku, a dramat raz po raz przeradza się w melodramat, baśń, czerpiąc jeszcze przy tym z czegoś na kształt disnejowskiej propagandy szczęścia. To mogłoby zagrać, gdyby nie epatowało tak intensywnie w każdej scenie. Stało się jednak inaczej i widz niejednokrotnie będzie musiał zmagać się z cukierkowym przesytem.
Niemniej jednak Brooklyn pozostaje pozycją wartą uwagi, szczególnie dla tych, którzy uwielbiają w kinie wzruszać się i odkrywać nowe spojrzenia na miłość. Jest tu wszystko, czego potrzeba do drugiego z rzędu walentynkowego weekendu z ukochaną/ukochanym: delikatność, subtelność, klasa, ciepło i czające się za każdym rogiem emocje. Oczywiście jednych wprawi to w zachwyt, inni sakramencko się wynudzą w czasie seansu. Warto też dodać na koniec, że Brooklyn jest prawdopodobnie największą tegoroczną niespodzianką oscarową ze swoją nominacją w głównej kategorii. Być może nieco na wyrost, ale zachęcam do skonfrontowania swojego stosunku do filmu z wyborami Akademii. Koniec końców może stać się to doskonałą, realistyczną odtrutką na baśniową konwencję Brooklynu, jeśli tylko nie przypadnie Wam ona do gustu.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat