fot. materiały prasowe
Co. Za. Radość. to bardzo odświeżające doświadczenie, którego trudno tak do końca było oczekiwać po zwiastunie. Zauważmy, że przez wiele ostatnich lat film na święta Bożego Narodzenia to zazwyczaj dość mało pomysłowa sztampa, najczęściej utrzymana w przewidywalnych ramach gatunku komedii romantycznych. Prime Video zaskoczyło i to bardzo filmem czułym, mądrym, oryginalnym i dającym do myślenia, jednocześnie niezapominającym o odpowiedniej dawce świątecznego nastroju i emocji. Stawiam, że to zasługa reżysera Michaela Showaltera, który w 2017 roku zaskoczył świat, pokazując, że komedia romantyczna I tak cię kocham może zostać nominowana do Oscara, a jego reżyseria dała wyjątkowy, mądry i poruszający film. Widać w nowej produkcji streamingowej to wyczucie, balans poszczególnych elementów i rękę reżysera, który, choć teoretycznie operuje oczywistościami, robi to nadzwyczaj umiejętnie, ciągle pozostawiając widza zaangażowanym.
Jakimś cudem reżyser potrafi Co. Za. Radość utrzymać w równowadze między czymś lekkim i poważnym, co znów przypomina mi wspomnianą, wybitnie udaną komedię romantyczną. Ma jednak mocny atut w talii kart w postaci Michelle Pfeiffer, która staje się na ekranie kimś wbrew oczekiwaniu wyjątkowo zwyczajnym. Kimś, w kogo możemy uwierzyć i w kim możemy dostrzec uniwersalny obraz niedocenianej matki. Takiej, która jest brana za pewnik i nigdy nie słyszy słów docenienia, zwyczajnego „dziękuję” czy „pomogę ci”. To właśnie jest emocjonalne centrum, ale i siła uniwersalności przesłania. To działa na emocje w sposób przedziwny, bo choć teoretycznie widzimy, co się dzieje, zwłaszcza podczas przedświątecznej kolacji, gdy matka przypomina kelnerkę, to podane jest to z wyczuciem. Tak dziwnie angażująco, z powagą i dystansem, przez co trudno nie pomyśleć o tym, co ten obraz przedstawia. Tak jakby twórcy, opowiadając historię matki, bez której ciężkiej pracy nie byłoby Świąt, chcieli przypomnieć każdemu z nas: nie bierzmy innych za pewnik. Nawet za maską uśmiechu, świątecznej czułości i tytanicznej pracy może skrywać się zmęczenie, totalne przygnębienie i bezkresne pokłady przykrości. Bo nie doceniamy, bo nie wspieramy, bo nie zauważamy. Film pięknie o tym mówi prostymi środkami, ale nigdy nie popada przy tym w banał, utrzymując jakościowy sens.
To chyba jest w Co. Za. Radość. tak bardzo zaskakujące. Tu nie ma nic skomplikowanego, a przecież sama tematyka – „nie brać ważnej bliskiej osoby za pewnik” – jest pewnego rodzaju truizmem. Tylko w tym właśnie tkwi siła tego filmu: nie ma bynajmniej nic złego w mówieniu o czymś pozornie oczywistym, gdy robi się to sprawnie i dobrze. Cały problem tego motywu jest taki, że on atakuje nas w rzeczywistości znienacka: nawet możemy nie być świadomi, że nie ma nas w życiu drugiej osoby, bo już automatycznie przeszliśmy z tym do porządku dziennego. Nie staramy się, nie walczymy o to, by nie była w tym sama. A ta świąteczna historia pokazuje, że to wydarzenie najczęściej właśnie kreują matki, którym zwyczajnie zależy. Gdy w pewnym momencie, ciekawie nawiązującym do Kevina samego w domu, mamy przekroczenie granicy, trudno tego nie poczuć gdzieś głęboko. Nie mówię nawet o wzruszeniu do łez, bo te emocje, które film wywołuje, nie są tego typu. To bardziej coś, co zaczyna gdzieś tam głęboko doskwierać, bo daje do myślenia, czy my nie robimy tak samo. Kiedy jednak dochodzi do tych momentów kluczowych i kulminacyjnych, nic w tym nie jest aż tak proste, jak by się chciało. Szczerość autentycznych emocji na ekranie przekonuje, a znakomita Michelle Pfeiffer pozwala w to wejść bez wyrzutów sumienia.
Niewykluczone, że na bardzo pozytywny odbiór Co. Za. Radość. ma jakiś wpływ obniżenie poprzeczki oczekiwania po tym, jak od lat nie mieliśmy oryginalnego i ciekawego filmu świątecznego. Jednak to tylko jakiś procent, który zawsze kształtuje nasz odbiór, bo obok tego mamy po prostu dobry, ważny pomysł, lekki dystans w wielu momentach, który generuje dziwnie naturalny humor, nieoparty na wywołujących zażenowanie gagach, oraz prawdziwe emocje, które przypomniały mi o czymś. O tym, że ani ten film nie jest o ucieczce matki, która miała dość, ani Kevin sam w domu nie jest o obronie przed rabusiami. To wszystko jest o rodzinie, więzi, wartościowych, głębszych emocjach i docenianiu bliskich, póki ich mamy. Czy to nie jest cel filmu świątecznego – by dać coś tak pozytywnego widzowi?
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaZastępca redaktora naczelnego naEKRANIE,pl. Dziennikarz z zamiłowania i wykładowca na Warszawskiej szkole Filmowej. Fan Gwiezdnych Wojen od ponad 30 lat, wychowywał się na chińskim kung fu, kreskówkach i filmach z dużymi potworami. Nie stroni od żadnego gatunku w kinie i telewizji. Choć boi się oglądać horrory. Uwielbia efekciarskie superprodukcje, komedie z mądrym, uniwersalnym humorem i inteligentne kino. Specjalizuje się w kinie akcji, które uwielbia analizować na wszelkie sposoby. Najważniejsze w filmach i serialach są emocje. Prywatnie lubi fotografować i kolekcjonować gadżety ze Star Wars.
Można mnie znaleźć na:
Instagram - https://www.instagram.com/adam_naekranie/
Facebook - https://www.facebook.com/adam.siennica
Linkedin - https://www.linkedin.com/in/adam-siennica-1aa905292/